DRIVE TOMASZ JOPKIEWICZNajpierw poznajemy głównego bohatera jako zimnokrwistego zawodowca. Ten niepokojąco cichy, pełen skoncentrowanej energii lokator mieszkań do wynajęcia jest doskonałym kierowcą, znającym wszelkie zakamarki Los Angeles jak własną kieszeń. Jego usługi są nieocenione dla wszelkiej maści przestępców planujących rabunki i napady. Żelazny kodeks profesjonalny, który wyznaje i fakt, że uchodzi za najlepszego z najlepszych sprawiają, że ma wysoką pozycję na podziemnym rynku usług samochodowych. A w dzień bohater, którego imienia nigdy nie poznamy, jest kaskaderem w tanich filmach akcji i pracownikiem podejrzanego warsztatu samochodowego, którego właściciel przygarnął go bez zbędnych pytań, a teraz sprawuje funkcję jego menadżera. I marzy o tym, że uda mu się wylansować swego podopiecznego jako kierowcę rajdowego, a może założyć wspólny samochodowy show. A więc bohater to niemalże nadczłowiek, czy może raczej człowiek–maszyna, który właściwie nigdy się nie myli i zawsze, gdy okoliczności go do tego zmuszą, z lodowatą brawurą wywiązuje się z kontraktu. A po czasie, gdy umowa przestaje obowiązywać, kłopoty jego klientów nie są już jego kłopotami. Ten samotnik wyznaje więc znaną zasadę: nie mieszać nigdy roboty z własnym życiem. Rzecz jasna dzieje się tak do czasu. Po kolejnej akcji kierowca, ciągle czujny, ale lekko uśmiechnięty, wydaje się perfekcyjnie zakamuflowany za maską chłodu. Ale minimalistyczny, acz wielce wyrazisty styl gry Ryana Goslinga i napomknienia o przeszłości bohatera sugerują, że ma on jakieś życie wewnętrzne, które stopniowo zaczynamy poznawać. Kierowca to wyrzutek, w jakimś sensie potomek dawnych easy riderów, jego przeszłość zapewne kryje jakąś straszną, pewnie bolesną tajemnicę. Być może jest uciekinierem od tych demonów, marzącym o jakiejś cichej przystani, ale z chwilą, gdy wszystko w jego życiu zacznie się na pozór lepiej układać, interweniuje nieubłagany los. Nie ulega wątpliwości, że „Drive” korzeniami sięga do klasycznych opowieści noir, jeszcze z lat 40. i 50., a i inne skojarzenia można by mnożyć.
Czym jednak ma być ten film? Czy tylko starannie zaplanowaną i w wielu partiach błyskotliwie zrealizowaną wycieczką w przeszłość kina? Zachwycającym ćwiczeniem stylistycznym, gdzie efektowny styl jest celem samym w sobie? Wiele na to wskazuje. Konsekwentnie stosowana zasada skrajnego kontrastu rządzi kompozycją filmu. Oto pierwszy pościg, a potem wręcz prowokacyjne wobec przyzwyczajeń dzisiejszej multipleksowej widowni zwolnienie tempa narracji. Długie momenty niemal całkowitej ciszy, czasem urozmaiconej szumem silnika i dyskretnym pulsem starannie wybranej muzyki, przerywane nagle eksplozjami głośnych dźwięków, potem ogłuszającym hukiem wystrzałów, a w końcu także i łamanych kości. Nieśmiały uśmiech głównego bohatera, gra spojrzeń z kobietą, którą pokochał, i sadystyczne starcia, w których przemoc zdecydowanie przekracza standardy współczesnego kina akcji i przechyla się w stronę groteski. „Drive” to bez wątpienia hołd dla amerykańskiego kina, ale tego z przełomu lat 60. i 70., z jego enigmatycznymi, lekceważącymi reguły społeczne bohaterami i natchnieniem czerpanym także z europejskiej nowej fali. W tym przypadku temperament reżyserski Refna przywodzi na myśl nieco dziś zapomnianego Waltera Hilla, zwłaszcza podobnie zatytułowany film „Driver” (Kierowca, 1978). Hilla trudno nie uznać za niespełnionego konkurenta, często niezbyt zręcznego epigona Sama Peckinpaha. Współpracowali przy „Ucieczce gangstera” (The Getaway, 1972) z charyzmatycznym Steve’em McQueenem. Pod kilkoma względami tamten utwór to także wzorzec Refna. A Gosling swym stylem gry, poprzez czysto fizyczne reakcje opisujący wewnętrzne przeżycia portretowanego outsidera, niewątpliwie do McQueena nawiązuje. Do czego jednak ta stylizacja prowadzi? Bo przecież chyba nie chodziło jedynie o zręczne kopiowanie dawnych wzorców. Różnice są wyraźne. Zamiast pasji równoważonej celną ironią, jak to było chociażby w „Ucieczce…”, u Refna mamy zaskakująco staroświecki sentymentalizm zderzony ze śmiało eksponowanym okrucieństwem. Przy całej erudycji gatunkowej Refn wydaje się zresztą traktować konwencję kina sensacyjnego zaskakująco poważnie. Oto do cna skorumpowany świat, w którym jeśli się nie jest świnią, to jest się ofiarą albo outsiderem, starającym się bez skutku o wyzwolenie z kręgu zdrady i bezwzględności. To, co w filmie wydaje się koniec końców najbardziej oryginalne, to motyw wielce charakterystyczny dla twórczości Refna: wręcz hipnotyczna fascynacja przemocą, ukazywaną na granicy halucynacji. Gdy bohater przekroczy pewną granicę okrucieństwa, wydaje się mu ono sprawiać przyjemność, dawać wręcz ekstatyczne poczucie mocy, a nawet rodzaj rozkoszy o seksualnym zabarwieniu. O czym szczególnie dobitnie świadczą chociażby sceny z zastraszaniem młotkiem Cooka czy masakra w windzie. Tu z całą ostrością ujawnia się podstawowa różnica pomiędzy kinem lat 70. a Refnem. Przemoc Doca z „Ucieczki...” była celowa, stosowana niejako pragmatycznie, a cała opowieść ujęta w sarkastyczną formułę przypowiastki o dążeniu za wszelką cenę do swobody. Z kolei w niezbyt udanym, ale symptomatycznym filmie Hilla mieliśmy do czynienia ze swoistym kinem absurdu. Wszelkie ludzkie działania wydawały się w gruncie rzeczy pozbawioną znaczenia grą, naznaczoną brutalnością. Peckinpah chciał pomimo wszystko wierzyć, że dzika swoboda i miłość nadają życiu jakiś sens. Hill powiadał, że sensu być może nie ma, jest tylko wieczna gonitwa, której my widzowie, możemy się z rozbawieniem i rezygnacją przyglądać. Natomiast u Refna inaczej: egzystencjalną pustkę bohater zdaje się wypełniać przede wszystkim przemocą czynioną dla samej rozkoszy przemocy. Jest skazany, w szponach fatalizmu rodem z klasycznej literatury noir, jeszcze z lat 40. i 50. Jednak nie rozpacza, tak jakby marzenie o jakimkolwiek innym życiu było od początku tylko nierealnym marzeniem. W tej sytuacji tak mocno akcentowane poświęcenie bohatera dla Irene można uznać za problematyczne. Bo pomimo wszystko bardziej wydaje się go ekscytować zabijanie. To jest prawdziwe „coś”. Można sobie też wyobrazić kolejne przygody kierowcy, fantazje o niekończącej się walce z przewidywalnie złym, osaczającym światem. Można też bohaterowi współczuć, upierać się, że znalazł się w matni. Jednak ta pułapka nie sprawia dostatecznie silnego wrażenia. Zbyt pięknie została zaprojektowana.
Tak więc wyrafinowanie minimalistycznego, a zarazem onirycznego stylu w końcu obraca się przeciw filmowi. „Nie daj sobie uciąć ręki, bo już nigdy nie zagrasz na fortepianie” – mawiał Peckinpah. Wydaje się, że kierowca z filmu Refna nie zamierza grać na fortepianie, chyba że w wolnych chwilach. Jest natomiast wielce prawdopodobne, że zamierza jeździć jak potępieniec i zabijać jak potępieniec, bo tylko to może mu sprawiać jakąś satysfakcję. Drive Reżyseria Nicholas Winding Refn. Scenariusz Hossein Amini na podstawie powieści Jamesa Sallisa „Drive”. Zdjęcia Newton Thomas Sigel. Muzyka Cliff Martinez. Wykonawcy Ryan Gosling (kierowca), Carey Mulligan (Irene), Bryan Cranston (Shannon), Albert Brooks (Bernie Rose), Oscar Isaac (Standard), Christina Hendricks (Blanche), Ron Perlman (Nino), Kaden Leos (Benicio), Jeff Wolfe (Tan Suit), James Biberi (Cook), Russ Tamblyn (Doc), Joey Bucaro (szofer). Produkcja Bold Films, Odd Lot Entertainment, Marc Platt Productions, Seed Productions. USA 2011. Dystrybucja ITI Cinema. Czas 100 min Tomasz Jopkiewicz, Drive, „Kino" 2011, nr 10 © Fundacja KINO 2011 |