LADY TOMASZ JOPKIEWICZ Trzeba było sporo odwagi albo mało wyobraźni, by porwać się na film opowiadający o losach laureatki pokojowej nagrody Nobla z 1991 roku, ikony birmańskiej opozycji demokratycznej, Aung San Suu Kyi. Córka zamordowanego w 1947 roku bohatera narodowego Birmy, generała Aung Sana, została po raz pierwszy zatrzymana z polecenia wojskowego reżimu w 1989 roku, gdy stanęła na czele Ligi na Rzecz Demokracji. Piętnaście następnych lat spędziła w areszcie domowym. Została zwolniona w listopadzie 2010 roku, ostatnio weszła w skład parlamentu, bo pojawiła się wreszcie nadzieja na zakończenie długoletniej bezwzględnej władzy wojskowych. Sytuacja Aung San Suu Kyi była wyrzutem sumienia dla demokratycznego świata: wywierano wprawdzie naciski na władze, ale nie zawsze energiczne. Lękano się bowiem, że Birma znajdzie się w orbicie wpływów Chin, obawiano się także, że zostanie to potraktowane jako postkolonialne zapędy. Jak przy takim temacie nie uderzyć w spiżowe tony, może zresztą wręcz należałoby tak uczynić? Ale czy film o takiej bohaterce nie stałby się wówczas widowiskiem nieznośnie patetycznym, a europejscy i amerykańscy widzowie i tak nie byliby w stanie pojąć specyfiki sytuacji Birmy i mechanizmów walki z egzotyczną tyranią? Tak pewnie myśleli twórcy.
Była jeszcze jedna poważna trudność: Aung San Suu Kyi spędziła 15 lat w odosobnieniu, walcząc z samotnością, być może wątpiąc w sens swych zmagań, może tęskniąc do normalnego życia. Pomysł brytyjskiej scenarzystki Rebeki Frayn polegał więc na tym, by skoncentrować się na życiu osobistym San Suu Kyi. W rezultacie równorzędnym bohaterem stał się jej mąż, Michael Aris, a także ich synowie. Aris zmarł na raka w 1999 roku, żony przy nim nie było. Zdecydowała się nie opuszczać Birmy, mimo że wtedy by ją wypuszczono, bo zdawała sobie sprawę, że junta, która wiele uczyniła, by złamać jej ducha, nie pozwoli jej na powrót do kraju. Materiał był więc dramatyczny, żeby nie powiedzieć kusząco melodramatyczny. A także psychologicznie intrygujący. Podczas tych długich lat (film koncentruje się na okresie 1988–99) przymusowego rozdzielenia małżonkowie musieli bardzo cierpieć, zapewne przeżywać chwile zniechęcenia i załamania, może nawet myśleć o zakończeniu związku. Można też przypuszczać, że dzieci mogły przeżywać bunt i fazę zobojętnienia wobec matki, którą widywały bardzo rzadko, kiedy pozwalano im na odwiedziny. Tymczasem „Lady” dość szybko przekształca się w monotonną (mimo wysiłków aktorów, zwłaszcza Thewlisa) kronikę niezłomnej, niezachwianej szlachetności, tak jaskrawej (i można rzec przy tym beznamiętnej), że aż niewiarygodnej. Rzecz jasna takie zachowanie wystawionych na ciężkie próby małżonków oprócz ich osobowości można tłumaczyć brytyjską niechęcią do wyrażania emocji i azjatycką, w tym przypadku buddyjską filozofią, której wyznawczynią jest San Suu Kyi. Być może, ale decyzje scenarzystki i reżysera Luca Bessona wydają się osłabiać dramatyzm opowieści. Zdarza się wprawdzie, że Aris jest przejęty i zirytowany, zwłaszcza rozmawiając z możnymi tego świata, ale to tylko epizody. Nie dowiadujemy się praktycznie nic o tym, jak małżonkowie się poznali, jak udało im się zniwelować różnice kulturowe, jak rozkwitało ich uczucie. Stanowią praktycznie monolit, stadło doskonałe, połączone wspólną ideą, „snem o wolnej Birmie”. Kropka. Nie sposób też nie dostrzec, że film przechyla się ku perspektywie Europejczyka, dla którego Azja stanowi zagadkę – a zwłaszcza zagadkę stanowi postępowanie reżimu. Może jednak dla Arisa, naukowca z Oksfordu, nie powinno być to aż tak bardzo tajemnicze. Gorzej, że równowaga pomiędzy bohaterami została zakłócona i obraz działalności oraz trwania San Suu Kyi wydaje się po prostu – delikatnie mówiąc – zdawkowy. Jej działalność sprowadza się do lektury dzieł Gandhiego oraz – w sytuacjach wyjątkowych, gdy reżim zezwalał – wizytowania różnych rejonów kraju, gdzie spotyka się z przedstawicielami (głównie kobietami) mniejszości etnicznych. Niewiele też dowiadujemy się o jej stosunku do pilnujących ją strażników, z którymi chcąc nie chcąc musiała się często stykać. Widzimy tylko, gdy nawiązuje kontakt z jednym z nich. Jak dobra nauczycielka daje mu do przemyślenia kilka aforyzmów o wyższości demokracji nad tyranią. Może udało jej się zasiać dobre ziarno. Wyjątkiem jest dramatyczna scena, gdy San Suu Kyi idzie bez wahania w stronę żołnierzy gotowych do strzału i udaje się jej przejść przez ten groźny kordon. I jeszcze jedna wada, charakterystyczna dla zaangażowanej epiki w hollywoodzkim stylu: lud, o którego prawa się walczy, przedstawiony jest jako słabo zindywidualizowana masa. Nawet zatroskani współpracownicy „żelaznej lilii” pozbawieni są wyrazistych osobowości. Czy koncepcji filmowców można bronić? Rozsądne wydaje się przyjęcie zachodniego punktu widzenia i skoncentrowanie się na historii prywatnej. W ten sposób można by wydobyć gorycz i sprzeczne emocje, które musiały z pewnością towarzyszyć zmaganiom Arisów. Rzecz w tym, że w ujęciu Bessona i Frayn cena za aktywny sprzeciw wobec tyranii wydaje się dziwnie niska. Aris i synowie wspierają matkę i tylko co jakiś czas przypomina się widzowi – niestety, w nienaturalnie gładkich dialogach – że także cierpią. Ale nie mają własnego życia. Ich funkcja ogranicza się do sentymentalnego statystowania sytuacji. „Lady” wpadła w pułapkę wielu filmów biograficznych o godnych podziwu bohaterach: banalną ilustracyjność. Koncentracja na prywatności okazuje się wybiegiem pozwalającym nie tłumaczyć birmańskiej historii i ciężaru dylematów działalności przeciw reżimowi. Przecież nie wszyscy działacze opozycji przebywali w areszcie domowym czy w więzieniach. Junta stosowała różne metody. Jedni byli kuszeni i zmuszani do pójścia na kompromisy, innych łamano, nakłaniano do zdrady, jeszcze inni przeżywali gorszą niż noblistka San Suu gehennę. Nie zadowala nawet styl operatorski oparty na łatwym kontraście: nieodmiennie słoneczna Birma nie pozwala wyzbyć się nadziei, nieodmiennie szara deszczowa Anglia podkreśla nastrój przygnębienia męża i synów. Ten ostatni zabieg ma niejako zastąpić brak opisu ich codzienności. San Suu wydaje się w ogóle nie interesować codziennym życiem rodziny. Wszyscy skoncentrowani są na Sprawie.
W jakimś sensie „Lady” to film szlachetny i potrzebny. Ale powtarza komunały, które rzadko kto chciałby podważać. Tyrania jest gorsza od demokracji, przemoc od powstrzymywania się od przemocy, szlachetna idea lepsza od braku idei czy cynizmu. A wielka miłość – nawet na odległość – od braku miłości. Ale prawem paradoksu to Michael Aris wydaje się męczennikiem sprawy. Bo to on wykazuje aktywność, używa swych znajomości i wpływów w sprawie nagrody Nobla, spotyka się z Desmondem Tutu i amerykańskimi dyplomatami, by wzmóc nacisk na juntę. Natomiast heroiczne trwanie jego żony w wielkim osamotnieniu wydaje się dziwne mdłe. Nie została pokazana udręka samotności, próby jej opanowania, mozolne budowanie sensu oporu w sytuacji, która często wydaje się beznadziejna. Ale takiego filmu raczej nie mógłby nakręcić Luc Besson. Ten aktywny realizator pastiszowych filmów akcji świadomie uprawia kino drugorzędne, w którym bardzo chce być twórcą pierwszorzędnym. Jak do tej pory nie bardzo mu się to udaje. Zwłaszcza gdy bierze się za ambitniejszy temat. The Lady Reżyseria Luc Besson. Scenariusz Rebecca Frayn. Zdjęcia Thierry Arbogast. Muzyka Michel Serra. Wykonawcy Michelle Yeoh (Aung San Suu Kyi), David Thewlis (Michael Aris / Anthony Aris), Jonathan Raggett (Kim Aris), Jonathan Woodhouse (Alexander Aris), Susan Aldridge (Lucinda Phillips), Benedict Wong (Karma Puntsho), William Hope (James Baker), Paul Brennen (doktor Jones). Produkcja Europacorp, Left Bank Pictures, France 2 Cinéma. Francja – Wlk. Brytania 2011. Dystrybucja Monolith. Czas 132 min Tomasz Jopkiewicz, Lady, „Kino" 2012, nr 5, s. 88-89 © Fundacja KINO 2012 |