300: POCZĄTEK IMPERIUM ARTUR ZABORSKIPersowie nie mają ostatnio w kinie Hollywoodu dobrej passy. Po premierze „Operacji Argo”, oscarowego filmu Bena Afflecka, opowiadającego o kryzysie w amerykańskiej ambasadzie w Iranie w 1979 roku, podniosło się larum. Krytyka oskarżyła reżysera o niesprawiedliwe przedstawienie Irańczyków jako motłochu, który bezrefleksyjnie niszczył wszystko, co kojarzyło mu się z Zachodem. Nacjonalistyczna wizja Afflecka (Amerykanie i Kanadyjczycy stanowią w filmie opozycję dla Irańczyków) naturalnie rozjuszyła także władze Iranu, które film potępiły i zakazały mu wstępu do irańskich kin. Jeśli tamten film można było oskarżyć o etnograficzną ignorancję, to „300: Początek Imperium” dorzuca do niej także ignorancję historyczną. Twórcy zabierają nas w V stulecie przed naszą erą. Wtedy stają naprzeciw siebie dwie morskie armie – grecka i perska. Zarzewiem konfliktu jest powstanie jońskie przeciwko perskiemu zwierzchnictwu. Nieznoszący sprzeciwu szachinszach Dariusz I Wielki chce ukarać niezależne polis, które wspomogły armiami powstańców. Na celowniku stają więc Eretria i Ateny. Pierwsze pada po sześciu dniach. Ale na drodze do podboju drugiego rodzi się nieoczekiwany problem. To właśnie w tym miejscu zaczyna się fabuła filmu, a kończy jakikolwiek związek z rzeczywistością, chociaż bitwy pod Maratonem, Termopile i Salaminą są dopiero przed nami.
„300…” cierpi na podobną przypadłość, co film Afflecka – przyjmuje niesprawiedliwą europocentryczną perspektywę: atakowani Grecy są bohaterscy, dzielni, zaradni i mądrzy, a nadciągający Persowie to nieporadna hałastra, opanowana rządzą krwi. Pierwsi rządzą się ideami, marzą o demokracji i zjednoczeniu, drudzy są barbarzyńskim pomiotem spragnionym mordów i podbojów. Na taką opozycję składają się również inne elementy - sposób komunikacji (Grecy rozmawiają, Persowie – drą się wniebogłosy) czy strój - Grecy noszą się w modnych tunikach, Persowie zaś wyglądają, jakby jechali nie na wojnę, a na paradę miłości do Berlina. Obłożony złotymi łańcuszkami, rozlicznymi kolczykami i pierścionkami Kserkses, władca Persji, jest chyba najbardziej kampowym tyranem od czasu montypythonowskiego Piłata. Film jest adaptacją przebojowych komiksów Franka Millera, za które otrzymał on trzy nagrody Eisnera (odpowiednik komiksowych Oscarów). Rzeczywistość rządzi się w nich swoimi prawami, interpretacja historii jest dobrą wolą autora, wydarzenia traktowane są wybiórczo, wyeksponowane są tylko te, które służą fabule lub zwrotom akcji. Obrazkowe opowieści Millera były apoteozą przemocy, festiwalem krwi i naprężonych mięśni, ale zachowywały umiar w nonszalanckim traktowaniu dziejów i szanowały inteligencję czytelników. Hollywoodzcy twórcy już takiego szacunku nie wykazują, dlatego bezsensownie udziwniają fabułę, próbując – bezskutecznie – nadać jej głębi. W adaptacji dochodzi do wielu absurdalnych rozwiązań, wśród których prym wiodą: położenie szachinszacha Persji strzałą Temistoklesa wystrzeloną z odległości kilkuset metrów i zaskakujące wyznanie perskiego władcy na łożu śmierci, gdy prosi następcę tronu, Kserksesa, o zaniechanie wojen z Grekami (w rzeczywistości to właśnie ojciec nakazał synowi zemstę na polis za klęskę Persów pod Maratonem). Także postać Artemizji, granej z wściekłą werwą przez Evę Green, odbiega od tradycyjnych przedstawień, choćby od tego znanego z filmu „300 Spartan” z 1962 roku, gdzie została sportretowana przez Anne Wakefield jako kobieta, która przekroczyła kulturowe granice, zapisując się zarówno w historii Persji, jak i Grecji. We współczesnym Iranie kultywowana jest pamięć o niej jako o pierwszej kobiecie-żeglarzu i dowódcy floty. Kiedy w 1979 roku wybuchła rewolucja islamska, jeden z brytyjskich okrętów przemianowano na Artemiz, na jej cześć. Z kolei w Grecji Artemizja kojarzona jest raczej demonicznie, jako pierwsza kobieta, która odważyła się podnieść rękę na Ateny. Niestety, film Noama Murro nie rozwija ani jednego, ani drugiego postrzegania. Artemizja jest tu postacią jednowymiarową. Chociaż przekracza miejsce, które w starożytności zajmowała kobieta, jej wyzwolenie ma miałkie podszycie, dyktowane jest zemstą. Mimo że jej miecz ściął głowę niejednego uznanego wojownika, nie jest równa mężczyźnie – wszak to pożądanie, jakie żywi do Temistoklesa, doprowadza ostatecznie do jej upadku. Nie nadaje się też na feministkę, bo to nie intelekt pozwala jej stanąć na czele perskiej floty, tylko bezwzględność i nieliczenie się z innymi. W „300: Początek Imperium” wszystko jest zero-jedynkowe. Temistokles (pamiętny z „Królestwa zwierząt” Sullivan Stapleton), choć męstwo i bohaterstwo ma wypisane na twarzy, nie zachowuje się jak klasyczny przywódca. Nie tylko okazuje szacunek poddanym, uniżonym głosem prosi stojącą na czele Sparty kobietę o pomoc, ale też rozczula się, patrząc na miłość ojcowsko-synowską. Jest więc i zaprzeczeniem swoich tradycyjnych przedstawień – światłego archonta i mężnego stratega, którego tragiczne koleje losu wiodły od najwyższych urzędów Grecji po ziemie wrogiej Persji, gdzie musiał schronić się po tym, jak wzięto go w ojczyźnie za wroga. W filmie Murro Temistokles pozostaje ucieleśnieniem prawości a la Hollywood – musi więc pozostać triumfatorem.
Zwykło się mówić, że to właśnie zwycięzcy piszą historię. Po projekcji „300: Początek Imperium” porzekadło chce się sparafrazować i rzec, że historię piszą scenarzyści Fabryki Snów. Autor jest dziennikarzem portalu Stopklatka.pl 300: Rise of an Empire Reżyseria Noam Murro. Scenariusz Zack Snyder, Kurt Johnstad. Zdjęcia Simon Duggan. Muzyka Junkie XL. Wykonawcy Sullivan Stapleton (Temistokles), Eva Green (Artemizja), Rodrigo Santoro (Kserkses), David Wenham (Dilios). Produkcja Warner Bros., Legendary Pictures, Cruel & Unusual Films, Atmosphere Entertainment MM, Hollywood Gang Productions USA 2014. Dystrybucja Warner. Czas 102 min Artur Zaborski, 300: Początek Imperium, „Kino" 2014, nr 04, s.80-81 © Fundacja KINO 2014 |