IMIGRANTKA JERZY PŁAŻEWSKI Prom z Ellis Island – nowojorskiej przystani na Atlantyku – zmierza ku Manhattanowi. Ewa Cybulska zdumionym spojrzeniem ogarnia zbliżające się drapacze chmur, jakich nigdy w życiu nie widziała. Jest rok 1921. Ewa przybyła do Ameryki z Polski wraz z siostrą, ale tę zatrzymały na kwarantannie władze Ellis Island, bo wykryły u niej gruźlicę. Osamotniona, bezdomna Ewa płynie do centrum, dzięki pomocy widzącego jej nieporadność Brunona. Elegancik w meloniku, wyciąga rękę przed siebie: – „Widzisz, tu wszystko jest możliwe!”.
Marion Cotillard, laureatka Oscara za „Niczego nie żałuję”, ostro szamoce się z językiem polskim. Tego wymagał od niej scenariusz „Imigrantki”, napisany przez amerykańskiego reżysera filmu, Jamesa Graya. Gray jest wnukiem ludzi, którzy po pierwszej wojnie przyjechali do Ameryki z Rosji. Na konferencji prasowej w Cannes reżyser wyznał, że na bohaterki wybrał Polki świadomie. Warto zacytować jego motywy: chciał „złożyć hołd mistycznemu i skłonnemu do poświęceń katolicyzmowi Roberta Bressona” (sic!). Gray zbudował „Imigrantkę” z symetrycznych klocków melodramatu. Zadanie, jakie stawia sobie Ewa, to pomoc chorej Magdzie. Co brzmi wiarygodnie. Magda jest w podobnej jak Ewa, ale jeszcze gorszej sytuacji. Jako chorej nikt inny ręki jej nie poda. Bruno, dealer z pogranicza gangsteryzmu, zaoferuje współdziałanie „dzięki posiadanym stosunkom”, ale, rzecz prosta, nie za darmo. Marion Cotillard, unikając spojrzeń w oczy widzowi, sugeruje przekonująco, że we własnej sprawie nie byłaby zapewne skłonna oddać swego ciała. Układ Ewy z Brunonem prowadzi ją w świat przestępczego luksusu, który jej bynajmniej nie fascynuje. Wtedy – kolejny komponent melodramatu – zjawia się ten trzeci, kuzyn Brunona, iluzjonista Orlando. To on przywraca Ewie wiarę w siebie i nadzieję na prawdziwą miłość. Ale reżyser nie ułatwia sobie zadania. Bruno – szwarccharakter i zazdrośnik – nie okazuje się jednak postacią jednostronnie negatywną. Początkowo film rozgrywany jest przez doskonałego operatora, Dariusa Khondjiego („Miłość”, „Zakochani w Rzymie”) w długich ujęciach i planach ogólnych. W ten sposób demonstruje Gray ambicje wiernego odtwarzania Nowego Jorku sprzed niemal wieku, z odpadającymi tynkami, suszącą się na balkonach bielizną i dymiącymi kominami. Ale pod koniec narracja nabiera tempa, żeby demaskować rojenia o upojnym „american dream”, tak popularne po I wojnie światowej wśród emigrantów ze wschodniej Europy. Cotillard trafnie oddaje stan ducha imigrantki, osoby, która w każdej sytuacji życiowej ma jeszcze dwa dodatkowe mankamenty: jest obca i nie zna miejscowych zwyczajów. Jeśli gazety opiszą jakiś jej błąd życiowy, może być pewna, że niechybnie podkreślą jej odmienną narodowość. Pochmurny pesymizm Graya wiernie przekazuje rozgoryczenie, jakie po przybyciu do obcego kraju udzieliło się jego dziadkom. Dramaturgia tych rozgoryczeń jest formalnie wystudiowana. Gorzej z dialogami, niekiedy brzmiącymi zbyt dydaktycznie.
Pozwolę sobie teraz na paradoks. James Gray wydarł swój sukces nam, Polakom. Nasi filmowcy są znacznie bardziej predysponowani do mówienia o emigracji. Amerykanin Gray szukał narodu, który w najwyższym stopniu dotknięty został zjawiskiem emigracji i wybrał Polaków. Emigracja milionów rodaków stała się niezmiernie ważnym elementem dziejów naszego narodu. Bolesnym. Bo wyjeżdżali jeśli nie najbardziej wykształceni, to w każdym razie najenergiczniejsi i najodważniejsi. Literatura złożyła im hołd. W epopei „Pan Balcer w Brazylii” Maria Konopnicka pisze: „Już być musiała nie lada przyczyna, gdy chłop opatrzył duszę… i szuka sposobu za morzem, jakby z tamtej strony grobu”. Filmowcy polscy takiej próby szukania nie lada przyczyny nie podjęli. Bo trudno za takową uznać „Żonę dla Australijczyka” Barei. Niedawno kwestia emigracji Polaków odżyła, ale dla naszego kina pozostała obca (niewiele dają marginalne do niego odsyłacze, jak „Nieulotne” Borcucha). Wydać się może wręcz, że Ken Loach – podobnie jak Gray – ukradł sukces Polakom, realizując angielski film „Polak potrzebny od zaraz”. Nawet jeśli uwzględnić, że mówi on więcej o Anglikach niż Polakach. Ale przecież problem imigracji dotyczy równocześnie dwóch stron barykady. To jest kopalnia tematów. Nowych. Nieogranych. Nie ukrywam, że obejrzawszy „Imigrantkę” zamarzyłem o filmie, którego bohaterka, jakaś nowa Ewa Cybulska, mówiłaby po polsku bez cudzoziemskiego akcentu w filmie polskiego autora. The Immigrant Reżyseria James Gray. Scenariusz James Gray i Richard Menello. Zdjęcia Darius Khondji. Muzyka Chris Spelman. Wykonawcy Marion Cotillard (Ewa Cybulska), Joaquin Phoenix (Bruno Weiss), Jeremy Renner (Orlando), Dagmara Dominczyk (Belva), Angela Sarafyan (Magda Cybulska). Produkcja Keep Your Head, Worldview Entertainment, Kinsgate Films. USA 2013. Dystrybucja Best Film. Czas 120 min Jerzy Płażewski, Imigrantka, „Kino" 2014, nr 04, s. 79 © Fundacja KINO 2014 |