DIFRET ARTUR ZABORSKI
Główną bohaterkę filmu, prawniczkę Meazę, poznajemy w roku 1996, kiedy Etiopią wstrząsa informacja o morderstwie, jakiego na swoim oprawcy, zakochanym w niej młodym mężczyźnie, dopuściła się czternastolatka. Lokalna społeczność nie ma wątpliwości – Hirut, bo tak ma na imię nastolatka, musi trafić na stryczek. Nic to, że lowelas dziewczynkę porwał i bestialsko zgwałcił. Meaza i jej organizacja walcząca o prawa kobiet podejmują się obrony Hirut. Rozpoczyna się walka Dawida z Goliatem, która zmieni prawodawstwo w Etiopii.
Wszystko pięknie: temat ciekawy, historia przejmująca, a i technicznie film stoi na wysokim poziomie. Cóż z tego jednak, skoro twórcy przyjmują tutaj perspektywę białego człowieka. I tak, żyjące podług odwiecznej tradycji afrykańskie plemiona są dzikie, okrutne, zabobonne, mizoginiczne, patriarchalne itp. itd. Natomiast pozytywne bohaterki, które stoją po stronie nowoczesności rozumianej w zachodni sposób, ucieleśniają najlepsze cechy: są twarde, ale łatwo się wzruszają, nie dają się zastraszyć, ale działają rozsądnie. Mało wiarygodna jest tu zwłaszcza Meaza, która wygląda, jakby urwała się z hollywoodzkiego dramatu sądowego. Kodeksy ma w jednym paluszku, zawsze wie, którym przepisem sypnąć, żeby uciszyć przeciwnika, umie też wykorzystać siłę mediów i podejść rywala, delikatnie tylko naruszając obowiązujące ją normy, z czego, oczywiście, natychmiast zostaje rozgrzeszona. Jest w jej obrazie jakaś nieznośna naiwność, która powoduje, że konflikt fabularny zamiast angażować, irytuje sztucznością i uproszczeniami. Twórcy chcieli widza zaznajomić ze zwyczajami, panującymi w etiopskiej społeczności. Ale dlaczego zamiast spróbować je zrozumieć i wytłumaczyć, zdecydowali się na ich bezwzględną krytykę? Rozumiem, że społeczeństwa zachodnie może bulwersować fakt, że we wsi za dojrzałą seksualnie uważa się dziewczynkę w wieku lat czternastu. Ale czy to oznacza, że wszystkich, którzy tak myślą, należy od razu osadzić w więzieniu? W filmie nie ma miejsca na edukowanie, próbę przedstawienia różnych racji. Reżyser woli rzucać oskarżenia. Najciekawszy jest więc „Difret” wtedy, kiedy mimochodem przybliża prywatną przestrzeń życia Etiopczyków. Pomagają w tym zwłaszcza świetne zdjęcia Moniki Lenczewskiej, która przyłapuje bohaterów na codziennych czynnościach (praca w polu, przygotowywanie posiłków, sen, krzątanina w lepiankach). Montażystka Agnieszka Glińska włącza te sceny naturalnie w fabularny przebieg. To dzięki nim możemy się poczuć, jakbyśmy rzeczywiście weszli w świat afrykańskiej społeczności. „Difret” (tytuł oznacza zarówno „odwagę, ośmielenie” jak i „gwałt”) zwrócił uwagę zachodnich krytyków jako feministyczna narracja na temat Afryki. Taki ton nadała mu bez wątpienia producentka, zaangażowana społecznie Angelina Jolie. Trzeba jednak uważać z zachwytami. Problem z „Difret” polega na tym, że choć bohaterki pokonują butnych, nie szanujących ich mężczyzn, to ci mężczyźni zostali tak skonstruowani, że nie dorastają kobietom do pięt. Nierówna to więc walka, w której od początku do końca nie ulega wątpliwości, kto wygra.
Difret Scenariusz i reżyseria Zeresenay Mehari. Zdjęcia Monika Lenczewska. Muzyka Dave Eggar, David Schommer. Wykonawcy Meron Getnet (Meaza Ashenafi), Tizita Hagere (Hirut Assefa), Shetaye Abreha (Etaferaw Teshager), Mekonen Leake (ojciec Hirut), Meaza Tekle (matka Hirut), Tefari Alemu (wiejski sędzia). Produkcja Haile Addis Pictures. USA – Etiopia 2014. Dystrybucja Bomba Films. Czas 99 min Artur Zaborski, Difret, „Kino" 2015, nr 04, s. 79 © Fundacja KINO 2015 |