MARSJANIN ANDRZEJ KOŁODYŃSKI
Całkiem niedawno ogłoszono, że na planecie Mars jest woda. Niestety, to cios w film, w którym między innymi problem braku wody decyduje o przeżyciu bohatera. Tak to jest z wizjami science fiction. Logicznie zbudowane, śmiało wybiegające w przyszłość, nieoczekiwanie okazują się tylko umownymi konceptami, które tracą aktualność w świetle rzeczywistego postępu nauki. Może nie należy w ten sposób traktować filmu Ridleya Scotta, który imponuje konsekwencją w „realistycznym” (cudzysłów jest jednak konieczny) potraktowaniu detali w fantastycznym, bądź co bądź, widowisku. Ale „Marsjanin” należy także do specyficznego podgatunku – to survival story, historia walki o przeżycie, a jej siła zależy od prawdopodobieństwa. Chciałoby się powiedzieć: absolutnego. Więc problem wody trochę filmowi szkodzi. Tylko trochę, bo to jednak bardzo dobry film.
Zasadniczy wątek jest, oczywiście, prastary, chociaż w tym przypadku trudno nie powołać się na bliższy nam wzorzec XVIII-wiecznej opowieści o samotnym rozbitku na bezludnej wyspie, Robinsonie Cruzoe. Rozbitek wykazuje się siłą, pomysłowością, umiejętnością wykorzystania szczątków okrętu, no i cudownym optymizmem, co pozwala mu przetrwać. Szczęśliwy koniec wpisany jest w formułę. Inaczej nie byłaby to historia godna opowiedzenia. I właśnie taki jest ten film. Kosmonauta Mark Watney, członek wyprawy na Marsa, zgubiony zostaje w wyniku straszliwej burzy piaskowej przez załogę odlatującego na Ziemię pojazdu. Powraca do życia w pobliżu byłej bazy, gdzie może korzystać z pozostawionych tam dóbr. A że jest przyrodnikiem bardzo dobrze wykształconym także w innych naukach ścisłych, z miejsca zabiera się do roboty. Musi zapewnić sobie źródło powietrza, wodę i żywność. W jakimś sensie na marsjańskiej, czerwonej i wspaniale ukazanej w zdjęciach Dariusza Wolskiego pustyni otacza go wysokiej klasy nowoczesna ziemska cywilizacja. Łącznie z muzyką disco (tylko taka okazuje się dostępna). Poczucie humoru pozwala rozbitkowi uporać się z nieuniknionymi niepowodzeniami. Wszystko, co dostępne, jest niebywale ważne, także zapakowane w paczki odchody członków załogi. Żeby udała się hodowla ziemniaka, potrzebny jest przecież nawóz.. Ale Robinson Cruzoe spotyka w końcu Piętaszka. Czy możliwy byłby pełny, widowiskowy film na jedną osobę? Nawet cudownie ascetyczna „Grawitacja” o samotnej kosmonautce nie spełnia tego rodzaju idealistycznego założenia. Więc Mark Watney nawiązuje w końcu kontakt z Ziemią. Ściślej mówiąc z ośrodkiem amerykańskiej NASA. I zyskuje wielu partnerów. Stara literaturoznawcza zasada przeniesiona na film głosi, że o sukcesie decyduje początek i zakończenie. Początek jest dynamiczny i widowiskowy, nie ma o czym mówić. Zanim przejdziemy do zakończenia, trzeba się jednak zająć trochę środkiem. Wiadomo, wypełnia go walka z czasem, zawarta w szeregu drobiazgowo ukazanych akcjach – samego Watneya, który zmaga się z fizycznym oporem marsjańskiego środowiska, i ludzi z NASA, którzy mają do przezwyciężenia nie tylko niedostatki techniki. Właśnie, w tym momencie w sposób nieunikniony w filmie pojawia się szerszy wymiar polityczny. To cecha charakterystyczna konwencji SF, poczynając od epoki zimnej wojny, kiedy kłopoty z kosmosem okazywały się metaforą tego, co wokół nas – jak najbardziej realistycznie potraktowanej sytuacji politycznej. Ratowanie marsjańskiego rozbitka staje się sprawą wręcz globalną, pytanie więc, kto włączy się do gry? Odpowiedź w roku 2015 teoretycznie jest oczywista: nie będzie to Rosja, o nie! To już minione czasy, kiedy przedstawiciele Związku Radzieckiego w ostatniej chwili, trochę na własną rękę, włączali się w amerykańskie działania. Teraz do akcji ruszają Chiny. W osobach sympatycznej, ale rozumiemy że wszechpotężnej pani Chen Shu (Zhu Tao) i reprezentującego biznes pana Guo Minga (Eddy Ko) ogłaszają decyzję o zmianie tajemniczych planów Państwa Środka i oddają swoje energetyczne moce na potrzeby akcji NASA. Zabrzmi to cynicznie, ale trudno powstrzymać się od uwagi, że cechą SF zawsze był optymizm bez granic. Zakończenie, pozornie oczywiste, jest w filmie majstersztykiem. Przede wszystkim ludzkiego wymiaru nabiera wreszcie sam bohater, dotychczas przedstawiany w gruncie rzeczy jako nadczłowiek. Dowcipny (to ludzkie), ale obdarzony niepowszednimi cechami psychiki i niepowszednią sprawnością fizyczną. Gra go Matt Damon, powtarzając raz jeszcze pamiętną sylwetkę filmowego Jasona Bourne’a. Zamknięty w sobie, zdecydowany, niebywale sprawny, budzi sympatię, ale trudno się z nim identyfikować. Zresztą Bourne miał więcej okazji do ujawniania zwyczajnych reakcji, choćby w kontaktach z kobietami. Dlatego Mark Watney w zakończeniu nieoczekiwanie się odsłania. Płacze. Jest to bardzo pięknie zagrane przez Damona, obdarzonego sympatyczną twarzą bez mimiki. Ale ta bardzo ludzka reakcja następuje tu trochę za późno, żeby zmienić do niego stosunek. Pozostaje nadczłowiekiem. Z kolei cała fizyczna akcja finału rozegrana zostaje zaskakująco w konwencji filmu fantasy, odbiegającej od dotychczasowego realizmu. To odważna decyzja reżyserska Ridleya Scotta. Watney dokonać musi skoku w przestrzeń, gdzie z rozwartymi ramionami oczekuje go kobieta-wybawicielka, nękana wyrzutami sumienia za wcześniejsze porzucenie go, szefowa wyprawy Melissa (Jessica Chastain). Niezależnie od emocjonalnej siły, sekwencja jest technicznie brawurowa i w tym sensie odpowiada brawurowemu początkowi. Tak, „Marsjanin” jest przemyślanym i znakomicie zrealizowanym filmem. Kiedy jednak wygasają emocje, trudno uniknąć refleksji, że być może mamy do czynienia z generalnym zamknięciem pewnego filmowego wątku. Trudno wyobrazić sobie jeszcze jeden podobny film, zbudowany z tych samych, z konieczności, elementów, bo tego rodzaju powtórka, niezależnie od atrakcyjnych efektów, chyba pozbawiona już będzie wymiaru uniwersalnego. Jak dotychczas w filmowej fantastyce naukowej mamy do czynienia tylko z dwoma modelami: albo maksymalnie (na ile pozwala aktualna wiedza) realistycznym, albo uciekającym w absolutną swobodę baśniową fantasy. Obie te możliwości bawią, mogą być rozbudowywane, ale tylko w miarę. Brakuje perspektywy intelektualnej, z czego twórcy (nie tylko filmowi) zdają sobie sprawę, ale jak dotąd nie potrafią znaleźć wyjścia.
The Martian Reżyseria Ridley Scott. Scenariusz Drew Goddard według powieści Andy’ego Weira. Zdjęcia Dariusz Wolski. Muzyka Harry Gregson-Williams. Wykonawcy Matt Damon (Mark Watney), Jessica Chastain (Melissa Lewis), Jeff Daniels (Teddy Sanders), Kristen Wiig (Annie), Michael Pena (Rick Martinez), Sean Bean (Mitch), Kate Mara (Beth), Aksel Hennie (Alex Vogel), Chen Shu (Zhu Tao), Eddy Ko (Guo Ming), Chiwetel Ejiofor (Vincent Kapoor), Donald Glover (Rich), Sebastian Stan (Chris Beck). Produkcja 20th Century Fox, TSH Entertainment, Genre Films, Int. Traders, Mid Atlantic Films, Scott Free Prod. USA 2015. Dystrybucja Imperial-Cinepix. Czas 141 min Andrzej Kołodyński, Marsjanin, „Kino" 2015, nr 11, s. 80-81 © Fundacja KINO 2015 |