MOJA MATKA ADAM KRUK
We włoskich kinach „Moja matka” pojawiła się w kwietniu, jeszcze przed pokazem na festiwalu w Cannes, gdzie startowała – obok nowych dzieł Mattea Garrone i Paola Sorrentino – w konkursie głównym. Włosi wiele obiecywali sobie po tak silnej reprezentacji, a szczególne nadzieje pokładano właśnie w Morettim, mając w pamięci sukces „Pokoju syna”, którym w 2001 roku zdobył tam (ponad dwie dekady po triumfie na festiwalu innego Włocha – Ermanno Olmiego) Złotą Palmę. Srogo się rozczarowali – „Moja matka” wyjechała z Cannes „zaledwie” z nagrodą Jury Ekumenicznego. To i tak dużo, bo największym rozczarowaniem okazał się właśnie najnowszy film twórcy „Dziennika intymnego”. Nagrody pocieszenia czekały też na reżysera w kraju, gdzie przyznano filmowi po dwie Błękitne Wstęgi i Davidy di Donatello – znów jednak nie w głównych kategoriach, a dla występujących w „Mojej matce” aktorek: cenionej we Włoszech Margherity Buy i znanej głównie z desek teatralnych Giulii Lazzarini. Pierwsza kreuje tu postać reżyserki filmowej (noszącej także imię Margherita, jak zresztą początkowo nazywać miał się film), druga – jej umierającej matki Ady.
Nie jest to jednak film wyłącznie o ich relacji – tej jest w nim właściwie niewiele, bo Margherita, prócz odwiedzin u konającej, ma przecież na głowie sprawy zawodowe, problemy rodzinne i uczuciowe. Kłopoty w jednej sferze rzutują na pozostałe, reżyserka coraz głębiej grzęźnie w kryzysie. Rozstaje się z partnerem, jej relacja z trzynastoletnią córką kuleje, a jej nowy film idzie jak po grudzie, bo zatrudniony doń amerykański gwiazdor (w tej roli John Turturro) okazuje się odporny na wszelkie próby reżyserii. Wściekła na wszystkich Margherita jest naprawdę wściekła na siebie samą. Nie potrafi bowiem należycie pożegnać się z matką. Widzi, że jej życie tonie w banale i małości – a przecież nazywana jest wielką reżyserką. Na ekranie trudno dopatrzeć się nawet śladu tej wielkości. Margherita ukazana została jako uosobienie przeciętności, nuży nawet bardziej niż irytuje. Trudno wręcz uwierzyć, że wykonuje zawód reżyserki, który implikuje przecież pewną dozę siły, charyzmy, indywidualności. Ten deficyt powoduje, że bohaterka nie potrafi zapanować nad planem – pytanie tylko, jak udawało jej się to wcześniej? Jeżeli postać ta stanowi porte parole reżysera – a Moretti nie ukrywa, że film jest poniekąd autobiograficzny – nie myśli on chyba ostatnimi czasy o sobie najlepiej. „Moją matką” przyznaje (i pokazuje), że nie jest w najlepszej formie. Czego najbardziej brakuje filmowi, to właśnie postaci, która wciągnęłaby widza w opowieść i pomogła mu za nią podążać. Pracująca z Morettim już po raz trzeci Buy nie dostała materiału, by ją stworzyć. Nawet w Adzie, której reżyser dopisuje przeszłość troskliwej nauczycielki łaciny (tę samą profesję wykonywała jego własna matka, która zmarła, gdy montował „Habemus papam – mamy papieża”), nie wyczuwa się błysku, o którym mówią wspominający ją uczniowie. W elegii o utraconej „elan vital” bohaterek przydałoby się pokazać, co opłakujemy. Najlepiej wypada tu sam Moretti, wcielający się w Giovanniego – brata reżyserki, rzucającego pracę wobec stanu zdrowia matki. Czas poświęca pielęgnacji chorej, przygotowuje się do żałoby, a może w ogóle pomału wypisuje się z życia – przynajmniej rozumianego jako nieustanna szamotanina, w której udział bierze jego siostra. Moretti nawiązuje tym samym do postaci, którą grał wcześniej w „Cichym chaosie” – ekranizacji powieści Sandra Veronesiego (wydanej po polsku pod tytułem „Spokojny chaos”), także traktującej o żałobie. Narrator mówi w niej: „Od tej chwili nie będę już robił nic. Pozostanę w bezruchu, będę czekał, będę się pokazywał, ale będę jak te wygasłe gwiazdy, które wciąż wysyłają światło, bo leżą bardzo daleko”. Gdy żyje się na wysokim poziomie (córka Margherity wysłana została na narty, jej matka ma najlepszą opiekę), można sobie pozwolić na luksus niepracowania. Z perspektywy Polski, kraju mniej zamożnego, a także coraz liczniejszego w kryzysowych Włoszech prekariatu, taka postawa wydać się może jednak nie tyle filozoficznym gestem Diogenesa, co kaprysem najbogatszych. Moretti zdradza tym samym hipokryzję, typową dla mianującej się lewicową włoskiej elity kulturalnej. W „Mojej matce” aż nazbyt wyraźnie widać, jak ogranicza się ona do szczytnych haseł, za którymi nie idą żadne działania społeczne. Margherity, kręcącej film o strajku w fabryce zagrożonej zwolnieniami, nie obchodzą robotnicy, nierówności, kryzys gospodarczy. Jak więc jej film może być udany?
Jedyną energię do „Mojej matki” wnosi John Turturro, grający Amerykanina bardziej włoskiego niż sami Włosi – czy Moretti chciał tu zakpić ze stereotypów narodowościowych? Popis bufonady i kabotyństwa, który daje Turturro, wyraźnie odstaje od stonowanej gry reszty obsady, ale dzieła Morettiego nigdy nie respektowały decorum. Humor, którym Turturro zasila film, jest dla widza kołem ratunkowym, pozwalającym gładko przepłynąć do finału. Nie jest to jednak podróż marzeń, które Moretti rozbudził swoimi bardziej udanymi produkcjami. Pytany o ambicje, powiedział kiedyś: „Mam nadzieję, że zawsze będę robił ten sam film, w miarę możliwości coraz piękniejszy”. Być może jednak możliwości te się wyczerpały. Mia madre Reżyseria Nanni Moretti. Scenariusz Nanni Moretti, Francesco Piccolo, Valia Santella. Zdjęcia Arnaldo Catinari. Wykonawcy Margherita Buy (Margherita), John Turturro (Barry Huggings), Giulia Lazzarini (Ada), Nanni Moretti (Giovanni). Produkcja Sacher Film, Fandango, Le Pacte. Włochy – Francja 2015. Dystrybucja Gutek Film. Czas 106 min Adam Kruk, Moja matka, „Kino" 2015, nr 11, s. 66-67 © Fundacja KINO 2015 POLECAMY: esej Anny Osmólskiej-Mętrak o Nannim Morettim w papierowym wydaniu „Kina” 11/2015 |