KOSMOS MAŁGORZATA SADOWSKA
Ostatnią powieścią Witolda Gombrowicza był „Kosmos”. „Kosmos” jest ostatnim filmem Andrzeja Żuławskiego. Kilka miesięcy po śmierci reżysera ogląda się go jak pożegnanie, jak testament. Szczególnie że to ekranowe rozliczenie, spotkanie z własnym kinem i samym sobą – młodym, rodzącym się jako artysta (Witold) i starym (Leon), deklarującym gorzko: „nie ma co oglądać”. Biografia Gombrowicza, emigranta i outsidera, człowieka, który – jak powiedział mi ostatniego lata Andrzej Żuławski – „miał odwagę nieprzyzwoicie się mienić”, koresponduje z biografią twórcy „Diabła” – także emigranta, wyrzutka, mieniącego się nieprzyzwoicie twórcy, który ulepił własny filmowy styl. Reżyser idzie zatem do pisarza, jak „swój do swego po swoje”. Dialog z autorem pierwowzoru toczy się nie tylko na poziomie wspólnoty biografii, ale i wspólnoty języka: w obu przypadkach niepodrabialnego, innowacyjnego, zrytmizowanego na jedyny w swoim rodzaju sposób. Tym, czym jest dla Gombrowicza język: wytrychem do ukrytej pod maskami, gorsetami, kanonami głębszej prawdy o świecie i mechanizmach ludzkich zachowań, tym jest dla Żuławskiego kamera: patrzące nie na rzeczywistość lecz przez rzeczywistość „trzecie oko”. Powieść Gombrowicza staje się więc na ekranie rodzajem szkieletu, który obrósł ciałem i krwią filmów Żuławskiego, a nawet – proszę wybaczyć patos – niesie ich duszę.
Skoro przy niej jesteśmy – całość rozpoczyna się cytatem z I Pieśni „Boskiej komedii” („W życia wędrówce, na połowie czasu/ Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi/ W głębi ciemnego znalazłem się lasu…”.). „Opowiadając lasu rzeczy tajemnicze”, Żuławski zachowuje aż do końca ów rytm wędrówki. Zapuszcza się z bohaterami coraz dalej i dalej, zmieniając po drodze nie tylko pejzaże (portugalskie a nie tatrzańskie jak w powieści, bo film jest portugalsko-francuską koprodukcją) ale i pory roku (na chwilę zapada tu zima). Jego „Kosmos” zaczyna się w momencie, gdy do lasu wchodzi młodzieniec, jeszcze niepewny swojej drogi, i kończy także w lesie, gdzie ostatnie słowa należą do starca. Owo spotkanie młodości i starości (w pierwszej części dominuje Witold, druga należy do Leona, pełniącego tu także rolę Wergilego, przewodnika) decyduje o pewnej dwubiegunowości filmu, w którym młodzieńcza histeryczna powaga zderza się z (maskującym rozpacz?) kabotyństwem starca. Dramatyczne poszukiwanie „znaków” (wiara w sens?) w wykonaniu tego pierwszego skonfrontowane zostaje ze słowami Leona o „małych przyjemnościach w pustce” i stwierdzeniem: „Robię to, co robi się przez całe życie – nic!”. Owa podwójność czy też podwojenie, tak charakterystyczne dla kina Żuławskiego, jest tu wszechobecne: w zderzeniu„ piękna” i „aberracji”, tonu dramatycznego i groteskowego, w sposobie, w jakim młodość i starość przeglądają się w sobie. Dwubiegunowość widać też w szalonym wymieszaniu wysokiego z niskim: „Kosmos” pełen jest autocytatów, autoironii (choćby: „»Najważniejsze to kochać« – jaki głupi tytuł!”), autoaluzji, ale też odniesień do wszystkiego tego, co – jak przypuszczam – karmiło wyobraźnię, inspirowało, wzruszało czy bawiło reżysera. Począwszy od odniesień do Henriego Bergsona, Roberta Bressona, Piera Paola Pasoliniego, Maksa Ophülsa czy Ingmara Bergmana; przez francuskie komiksy czy stare francuskie piosenki, z których cytatami przerzucają się bohaterowie („Gdybyś nie istniała, musiałbym cię wymyślić Dassina czy Caramels, bonbons et chocolats” z „Parole, parole” Dalidy i Delona). Jest tu Sartre jako autor „Mdłości” i Stendhal jako autor „Czerwonego i czarnego”; są wreszcie – to na t-shircie, to na fotografiach – gwiazdy: Jean Gabin, Louis Jouvet, James Dean, Marina Vlady. Żuławski przypomina, że nie ma kina bez erotycznej fascynacji, a jego Witold, który wyjechał na wieś uczyć się do poprawkowych egzaminów na prawie, staje się artystą właśnie pod wpływem namiętności – erotycznej pasji, wywołanego nią rozedrgania. Kino rodzi się z pożądania, zdaje się mówić Andrzej Żuławski, sztuka zaś jest tym samym, co miłość: poszukiwaniem znaków i układaniem ich w konstelacje znaczeń. To także praca zadana widzowi, bo przecież pisząc recenzję z „Kosmosu” robię to, co Witold: próbuję stworzyć całość, znaleźć powód i cel w tym, co sama uznaję za pozostawione przez reżysera znaki. Grająca Lenę Victoria Guerra wydaje mi się więc nieprzypadkowo łudząco podobna do Sophie Marceau, w wystroju mieszkania Wojtysów widzę świadomą staroświeckość – odmowę Żuławskiego osadzenia się we współczesności; a na laptopie bohatera dostrzegam starą fotografię kobiety, którą biorę za matkę Żuławskiego.
W finale coraz wyraźniej odsłania się kuchnia filmowa, Żuławski nie karmi nas filmową iluzją rzeczywistości. Każe zdystansować się do ekranowego świata, dostrzec w nim film. Ale to także moment, w którym splata się kino i życie. Oglądając finał „Kosmosu” myślałam o Ophülsowskiej „Loli Montes”, której losy – podkolorowane na potrzeby spektaklu – stały się częścią cyrkowego widowiska. Czy tak myślał o sobie sam Andrzej Żuławski? Czy myślał tak o kinie? Że to dzielenie się własnym życiem bez nadziei na zrozumienie? A może z Lolą Montes łączyło starego reżysera tylko to zdumienie, wyrażone w „Kosmosie” bodaj przez Leona: „Jakie to dziwne, że coś jest przed, a coś jest za?”. Cosmos Reżyseria Andrzej Żuławski. Scenariusz Andrzej żuławski na podstawie powieści Witolda Gombrowicza. Zdjęcia André Szankowski. Muzyka Andrzej Korzyński. Wykonawcy Jonathan Genet (Witold), Jean-François Balmer (Leon), Sabine Azéma (Wojtysowa), Andy Gillet (Lucien), Johan Libéreau (Fuchs). Produkcja Leopardo Filmes, Alfama Films. Francja – Portugalia 2015. Dystrybucja Bomba Film. Czas 103 min Małgorzata Sadowska, Kosmos, „Kino" 2016, nr 7, s. 78 © Fundacja KINO 2016 POLECAMY: esej Roberta Birkholca o ekranizacjach utworów Witolda Gombrowicza w papierowym wydaniu „Kina” 7/2016 |