NIĆ WIDMO TOMASZ JOPKIEWICZ
O czym tym razem opowiada nam Paul Thomas Anderson? Raczej nie o Ameryce, jak zwykł to czynić od czasów „Boogie Nights”. Już początkowa scena „Nici widmo” zdaje się zapowiadać główny temat: oto dżentelmen w każdym calu, czyli Daniel Day-Lewis, jako słynny krawiec Woodcock starannie dobiera ubiór i z nie mniejszą dokładnością dba o poranną higienę. Jest w tym coś obscenicznego, pornograficznego wręcz, jakbyśmy my, widzowie, podglądali intymność, która się usilnie intymności chce wyrzec. Skryć za doskonałą, sztywną, wytrwale utrzymywaną formą. Mamy (najprawdopodobniej) lata 50., w dodatku w imponująco zastygłym w bezczasie Londynie, a bohater to właśnie krawiec-artysta, uwielbiany przez swe klientki. Mistrz, który ma świadomość swej wartości, ale może się przecenia? Kolejne sceny mnożą hipotezy na temat osobowości i charakteru relacji trojga głównych bohaterów i niestrudzenie sugerują możliwe odpowiedzi, z niespodziewaną jak na Andersona lekkością i precyzją. Czy mamy do czynienia z człowiekiem, który świadomie skazuje się na emocjonalny chłód i uwięzienie, zatrzaśniętego w wycyzelowanych wnętrzach, bo tak łatwiej mu żyć? Bo taką formę być może odziedziczył albo z trudem ją sam stworzył? A może to zimny męski drapieżnik, lodowaty dandys, który kobiety wysysa, zaspokaja swe potrzeby seksualne a po części i emocjonalne, z pełną premedytacją – postać na swój sposób wampiryczna? Gdyż tak naprawdę w jego życiu uczuciowym największą rolę odgrywają zmarła matka – która pojawia się w jego majaczeniach podczas choroby i w której stałą obecność chyba naprawdę wierzy – i siostra, Cyril. Siostra, którą traktuje niemal jak żonę. Zarządza ona rodzinnym biznesem, usuwając zręcznie z drogi bohatera wszelkie przeszkody, także wykorzystane kobiety. Ale naprawdę groźna kobieta – dla niej i dla życiowej równowagi Woodcock – pojawi się całkiem niespodziewanie. To kelnerka Alma, z którą krawiec nawykowo flirtuje. Dziewczyna o banalnej urodzie, jednak bohater docenia jej piękno. Piękno, jakie – w swoim mniemaniu – sam tworzy. Istnieje podejrzenie, że może to być piękno umieszczonego w gablocie motyla albo ubranej w piękne suknie lalki. Anderson tym razem kryje się za wyrafinowaną elegancją klasycznej na pozór formy. Odwołania można by mnożyć. Oczywiste są echa Hitchcocka, zwłaszcza „Rebeki”, bo sama fabuła jest jej delikatnie parodystycznym echem. Ale jest jeszcze, rzecz jasna, „Pigmalion”, Visconti z „Portretem rodzinnym we wnętrzu”, Jonathan Demme (wymieniany przez samego Andersona), brytyjskie melodramaty z lat 50. I wreszcie może najważniejsza inspiracja: Joseph Losey, zwłaszcza Losey jako autor „Wypadku”, „Służącego”, „Evy”, ale i „Posłańca”. Co ważne, Anderson, powracając z uporem do swego ulubionego tematu dysfunkcjonalnej rodziny i kryzysu męskości, osiąga godną trochę zapomnianego dziś mistrza wieloznaczność i halucynacyjną intensywność klimatu. Pod warstwą chłodu, oszczędnej tym razem pracy kamery (sam za nią stanął, korzystając z pomocy współpracowników, dlatego czołówka nie zawiera nazwiska operatora) przekonująco buduje atmosferę klaustrofobii, ale jednocześnie i swoistej przytulności. Jak u Loseya, bohaterowie są zagadkowi, skłonni do wyrafinowanego okrucieństwa, lecz i niespodziewanej czułości. Losey był jednak pesymistą: w większości jego filmów prędzej czy później pokusa bliskości kończy się bezwzględną grą o dominację, która ma często aspekt klasowy. Pobrzmiewały w niej także echa koncepcji walki płci, o odcieniu mizoginicznym. Anderson dodaje i eksponuje inne motywy: zdaje się, że Woodcock matczyną opiekę zza grobu traktuje całkiem serio, rozpaczliwie poszukuje metafizycznej perspektywy, także przez sztukę, o ile jego działalność można nazwać sztuką. Alma odczytuje ten głód, choć o niej samej wiemy niewiele. Poznajemy ją dopiero w działaniu. Na pewno jest obca (o czym świadczy niemiecki akcent), pojawia się delikatna sugestia o żydowskim pochodzeniu. Jak jednak zniszczyć pancerz, za którym kryje się Woodcock? I czy niszcząc zewnętrzną powłokę, nie zniszczy się przy okazji dokumentnie jego osobowości? Anderson zawiesza świadomie odpowiedź na wiele z tych pytań. Jego wizja życia to stan niebezpiecznie chwiejnej równowagi, stałej cichej walki, która prowadzą wszyscy bohaterowie. Jej wynik jest niepewny: może być tragiczny, komicznie groteskowy albo rozczarowujący, a perwersja – czy też jak ktoś woli transgresja – niezbyt przeraża, bo pojawia się szansa, że nawet najbardziej niezwykłe relacje niekoniecznie muszą być pułapką bez wyjścia. Tym razem Anderson potrafi przekonać do swej wizji, wracając do zapomnianej koncepcji „dzieła otwartego”, w którym paradoksalnie rygor rozwiązań formalnych łączy się z zadziwiającą pojemnością i swobodą. Także interpretacji. Phantom Thread Reżyseria, scenariusz i zdjęcia Paul Thomas Anderson. Muzyka Jonny Greenwood. Wykonawcy Daniel Day-Lewis (Reynolds Woodcock), Vicky Krieps (Alma), Lesley Manville (Cyril), Camilla Rutheford (Johanna), Gina McKee (księżna Henrietta Harding), Brian Gleeson (dr Robert Hardy), Sue Clark (Biddy), Joan Brown (Nana), Harriet Leitch (Pippa), Dinah Nicholson (Elsa). Produkcja Annapurna Pictures, Focus Features, Ghoulardi Film Company, Perfect World Pictures. USA 2017. Dystrybucja UIP. Czas 130 min Tomasz Jopkiewicz, Nić widmo, „Kino" 2018, nr 02, s. 77 © Fundacja KINO 2018 POLECAMY: eseje Dawida Myśliwca o Paulu Thomasie Andersonie oraz Damiana Wiśniowskiego o Danielu Day-Lewisie w papierowym wydaniu „Kina” 2/2018 |