HAPPY END JAKUB SOCHA
Rodzina na swoim – chciałoby się powiedzieć, oglądając najnowszy film Hanekego. W „Happy Endzie” swoje naprawdę jest swoje – nie jest dwuznacznym prezentem od państwa, ciasnym mieszkaniem w bloku, nad którym wisi kredyt, rozłożony na dziesięciolecia. Rodzina Laurentów nie potrzebuje żadnych kredytów. Dorosłe dzieci starego Georgesa, Anne i Thomas, pracują, ale wydaje się, że to kaprys, jedyna skuteczna terapia, która pozwala im nie umrzeć z nudów. Anne prowadzi firmę budowlaną po ojcu, Thomas jest chirurgiem. Ich życie ogniskuje się jednak wokół rodzinnego domu – prawie że pałacu z rozłożystym ogrodem. Stare kinkiety i jeszcze starsze obrazy na ścianach (przeważa martwa natura). Zakurzone książki w bibliotece, których nikt nie czyta. Na stole deska serów pleśniowych, sałata i wino – postawione na nim przez dwójkę arabskich służących, którzy mieszkają w przybudówce i którzy każdy dzień zaczynają od zaparzenia kawy, przypieczenia tostów i wniesienia ich na srebrnej tacy po kręconych schodach do sypialni pracodawcy. Tak się składa, że cały ten ceremoniał rozgrywa się w Calais – małym mieście na północy Francji, położonym nad Cieśniną Kaletańską, praktycznie w linii prostej ze znajdującym się po drugiej stronie cieśniny angielskim Dover. Na obrzeżach Calais imigranci, próbujący przedostać się do Wielkiej Brytanii, zbudowali obozowisko – w niektórych mediach nazywane „dżunglą”. W „Happy Endzie” nie widać ani dżungli ani antyimigracyjnej histerii. W korespondencjach z Cannes, gdzie odbyła się premiera filmu, dało się wyczytać zawiedzione nadzieje i irytację, że Haneke – ten stary mistrz, możliwe, że ostatni prawowity spadkobierca wielkiego kina spod znaku Bergmana i spółki – ominął kłujące w oczy obrazy szerokim łukiem, zignorował oczekiwania, nie podjął rękawicy. Nie rzucił się w wir gorących wydarzeń, nie dał się porwać moralnej (medialnej?) panice, nie zadeklarował poparcia dla sprawy, nie podrzucił kilku pomysłów na wyjście z impasu. Strasznie mi się podoba ta postawa. Odnajduję w niej echo słów wypowiedzianych niedawno przez dobrego kolegę, który naszą gorącą dyskusję polityczną podsumował: „Trzeba zachować chłodną głowę”. Tego akurat Hanekemu nigdy nie można było odmówić – zawsze miał chłodną głowę, nie posądzałem go jednak o ten rodzaj przekory. Podszytej z jednej strony sardonicznym a z drugiej – melancholijnym śmiechem. W „Happy Endzie” obserwujemy świat smutny i komiczny. Świat, w którym na bankietach rzuca się zgrabne bon moty („teologia to szukanie czarnego kota w ciemnym pokoju”), a pogryzionej przez wielkiego psa córeczce służących przynosi się w ramach pociechy bombonierkę („za każdym razem, jak cię zaboli, zjedz jedną czekoladkę”). Haneke wbija w rodzinę Laurentów kilkanaście szpilek, pokazuje ich protekcjonalny stosunek do ludzi niżej umocowanych na drabinie społecznej i egoistyczny stosunek do życia, ale nie patrzy na nich z odrazą. Jeśli już, to raczej ze współczuciem, jak na gatunek skazany na wymarcie. To pewnie przez to „Happy End” przypomina w jakimś stopniu dramaty Czechowa, z tą drobną różnicą, że bohaterowie Rosjanina byli cali zrobieni z uczuć, a ci Hanekego – może poza postrzelonym synem Anne, czarną owcą, która chce zostać królem karaoke – są powściągliwi, przypominają lodówki, którym delikatnie rozregulował się termostat. Ich chłód rymuje się ze śmiercią. Wchodzą w świat, zabijając świnkę morską, a schodzą z niego dusząc własną żonę. Jakby obezwładnieni obsesją, że muszą być panami – raczej cudzego niż własnego – losu. Między autorami tych dwóch zabójstw zawiązuje się dziwna komitywa, której spoiwem jest przekonanie, że świat w gruncie rzeczy nie ma sensu i że człowiek nic nikomu nie jest dłużny. Eve – dziewczynka o wyraźnych skłonnościach psychopatycznych, córka Thomasa z pierwszego małżeństwa, która pod wpływem pewnych dramatycznych wypadków zamieszkuje u Laurentów – uśmiecha się w całym filmie w zasadzie tylko raz, gdy widzi na ekranie filmik, w którym jakiś chłopiec szydzi z innego chłopca. Zaraz potem wstaje z kanapy, żeby z czułością przytulić płaczące w łóżeczku dziecko. Georges, zgryźliwy tetryk, błąka się po mieście w poszukiwaniu śmiałka, który pomoże mu się zabić. Ale w nagłym przypływie szczerości odsłania przed wnuczką przerażenie potwornością cierpienia. To wyznanie robi wrażenie także dlatego, że wypowiada je Jean-Louis Trintignant, ten sam, który wcielił się w rolę męża duszącego chorą żonę w poprzednim filmie Hanekego, „Miłości”, co pozwala myśleć, że i Austriak nie może się od podobnego lęku wyzwolić. Haneke konstruuje te postaci po mistrzowsku i jakby od niechcenia. Są one niedomknięte i tajemnicze, podobnie jak cały film – mniej podniosły niż jego poprzednie dokonania, dający się trudniej pochwycić, choć równocześnie nie napędzany potrzebą, żeby wyprowadzić widza w pole. Obcy wdzierają się w świat rodziny Laurentów, ale szybko zostają posadzeni przy stole nakrytym białym obrusem i spacyfikowani. Stary człowiek, jak bohater „Niedokończonego utworu na pianolę” Michałkowa (według Czechowa), który rzucił się do wody w samobójczym geście, nie wiedząc, że się w niej nigdy nie utopi, bo ta sięga mu do pasa – próbuje się zabić, ale nie może. Wykonał gest, który okazał się nieskuteczny. Teraz stoi jakby wpół drogi między życiem a śmiercią. Na wprost niego jest Dover – Ziemia Obiecana. Tyle że nie jego. Happy End Scenariusz i reżyseria Michael Haneke. Zdjęcia Christian Berger. Wykonawcy Isabelle Huppert (Anne Laurent), Jean-Louis Trintignant (Georges Laurent), Mathieu Kassovitz (Thomas Laurent), Fantine Harduin (Eve Laurent), Franz Rogowski (Pierre Laurent), Laura Verlinden (Anais), Toby Jones (Lawrence Bradshaw), Hassam Ghancy (Rachid). Produkcja Les Films du Losange, X-Filme Creative Pool, Wega Film, Arte, France 3, WDR, BR. Francja – Austria – Niemcy 2017. Dystrybucja Gutek Film. Czas 107 min Jakub Socha, Happy End, „Kino" 2018, nr 03, s. 74-75 © Fundacja KINO 2018 POLECAMY: esej Tomasza Jopkiewicza o Jeanie-Louisie Trintignancie w papierowym wydaniu „Kina” 2/2018 oraz esej Piotra Kletowskiego o Michaelu Haneke w papierowym wydaniu „Kina” 7/2017 |