IGIELNIK ANDRZEJ KOŁODYŃSKI
Dziwny film, którego realizm wydaje się kwestionowany już w punkcie wyjścia. Niby wszystko jest jak trzeba, a jednak oglądany obraz w jakiś niejasny sposób odchodzi od rzeczywistości. To może nie jest surrealizm, raczej pewnego rodzaju zawieszenie między dosłownością a przesadą. I nie wszystko wyjaśnia subiektywna narracja. Swoje widzenie świata narzuca matka i narzuca córka, to one są bohaterkami filmu, a ponieważ obie kłamią, dodatkowo komplikuje to sytuację. Znalazły miejsce w małym miasteczku i próbują się włączyć w nurt miejscowego życia. Ale jest to angielska prowincja, a angielska prowincja słynie z klaustrofobii i niechęci do obcych. Na domiar złego nie są to takie zwyczajne kobiety. Lyn, matka, jest kaleką. Pokraczna, z garbem, z trudem sunąca w za dużych butach, zwracających uwagę łobuzów. Wyraźnie cofnięta w rozwoju, infantylnie demonstruje pełną pokory zgodę na wszystko. Jest istotą dobrą z natury, ale nie zdobywa w ten sposób akceptacji otoczenia. Raczej drażni. Sąsiadka pożycza od niej drabinę, po czym odmawia jej oddania. „Trzeba było nie pożyczać!”. Próby przyłączenia się do jakichś spotkań czy towarzyskich kółek zainteresowań spotykają się z wrogością. Wrogością zanurzoną w hipokryzji. „Koleżanki proszą, żeby pani więcej nie przychodziła. To kółko bliskich znajomych, nie będzie się pani dobrze czuła...”. Inna rzecz, że kiedy ktoś taki jak Lyn z miejsca zaczyna informować, że w swoim czasie pozwoliła się zgwałcić, żeby mieć dziecko, wywołać to musi niemałą konsternację wśród mieszczańskich pań z miejscowego towarzystwa. Jest to film o obcości. Gorzki temat wpisany w przenikliwy obraz małomiasteczkowej mentalności. To nie jest wyobcowanie francuskie czy niemiecka gruboskórność. To są lodowate igły „made in Britain”, a lakoniczny tytuł filmu narzuca interpretację. Czy wpada się na te wbite w poduszeczkę, czy ukryte w pudełku, czy może jest się obiektem bolesnych ukłuć ze strony otoczenia, nieważne. Ważna jest niemożność ucieczki. Tego doświadczają Lyn i Iona. Iona, córka, ma do czynienia być może z boleśniejszą wersją tej samej wrogości. Jest bowiem uczennicą, a młodzieżowa agresja jest przede wszystkim okrutna. Nie tylko moralnie, także fizycznie. Nie działają hamulce. Biedna Iona ma jedno pragnienie: włączyć się w grupę, zdobyć przyjaciółki. Ale staje się pośmiewiskiem i ofiarą, bo jest naiwna i nieświadoma, choćby spraw seksu. A przecież to wiek dojrzewania, obok są chłopcy, seks aż kipi. Prowincjonalna szkoła brytyjska jest miejscem do odsiedzenia wymaganego czasu, nie miejscem nauki, w tym zakresie film niczego nie odkrywa. Po lekcji dotyczącej drugiej wojny światowej pada pytanie, co to jest Holocaust. I odpowiedź, której nie wolno potraktować jako filmowej przesady, bo jest autentyczna: „To nazwa kolejki w wesołym miasteczku”. Tak, absolutna obojętność wobec przeszłości, niechęć do poznania czegoś, co wykracza poza najciaśniejszy horyzont małomiasteczkowej codzienności. Film nie próbuje niczego łagodzić. A dobre chęci Iony nie mają znaczenia, ważniejsze, czy zaakceptowana zostanie przez grupę prowodyrek. Owszem, zostanie, ale po to, żeby być pod ręką jako nieustanny obiekt upokarzania. Matka i córka ukrywają przed sobą prawdę. Kłamią, bo dawne cudowne zaufanie między nimi musiało się wyczerpać. Świadomie używam określenia „cudowne”, ponieważ gra obu aktorek wykracza chwilami poza granice prawdy osiąganej środkami sztuki. Mamy do czynienia z rzadkim doprawdy przykładem ujawniającej się jakby niezależnie od fabuły intymnej więzi i wzajemnego wyczucia rytmu emocji. Joanna Scanlan tworzy postać charakterystyczną niemal na granicy ekshibicjonizmu, nigdy jednak jej nie przekracza. Od Lily Newmark trudno oderwać oczy i trudno nie podziwiać dystansu, jaki potrafi wprowadzić, nie burząc delikatności i prawdy. Niebanalnie piękna, podobno jest już „nową twarzą” domu mody Chanel. Wielka kariera chyba stoi przed nią otworem. W ciągu ostatnich lat jakby po cichu, początkowo wręcz niezauważalnie, wyłonił się nowy podgatunek: filmy o koszmarze dojrzewania. Jakże inny od radosnych opowieści o zdobywaniu doświadczeń i wchodzeniu w dorosłość. „Igielnik” debiutującej realizatorki Deborah Haywood zajmuje w ramach tego podgatunku znaczące miejsce. I uwaga, wcale nie jest jednoznacznie pesymistyczny. W tym świecie tak bezlitośnie analizowanym wskazuje na jednostki, które potrafią się jednak buntować. Są niepozorne, wyciszone, ale na swój sposób uparte. Iona zalicza się do nich, bo przeżywa swoją bolesną życiową lekcję chyba bez załamania. Trzeba wierzyć, że potrafi się obudzić do innego, prawdziwego życia. Pin Cushion Reżyseria i scenariusz Deborah Haywood. Zdjęcia Nicola Daley. Muzyka Natalie Holt. Wykonawcy Lily Newmark (Iona), Joanna Scanlan (Lyn), Loris Scarpa (Daz), Sacha Cordy-Nice (Keeley), Bethany Antonia (Chelsea), Saskia Paige Martin (Stacie), Sophia Tuckey (Peggy), John Henshaw (Percy), Aury Wayne (Sicko). Produkcja BFI Film Fund, Dignity Film Finance, Pin Cushion Film Company, Rosevine Films. Wlk. Brytania 2017. Dystrybucja Spectator. Czas 82 min Andrzej Kołodyński, Igielnik, „Kino" 2018, nr 09, s. 83 © Fundacja KINO 2018 |