PRZEPRASZAM, ŻE PRZESZKADZAM PIOTR DOBRY
„Nie znasz życia, jeśli nie pracowałeś w call center – brzmi branżowe powiedzenie, które doczekało się popularnego fanpejdża na Facebooku. Wiem, bo pracowałem w call center. Wytrzymałem miesiąc. Wcale jednak nie trzeba podobnych doświadczeń, żeby rozumieć, dlaczego w rankingach najbardziej znienawidzonych zawodów telemarketerzy z reguły ustępują miejsca jedynie politykom, komornikom i kanarom. Przy czym praca w call center bywa często oceniana negatywnie nie tylko przez klientów, ale i przez samych pracowników, doskonale zdających sobie sprawę, że z reguły są postrzegani jak natręci i naciągacze. Cassiusa „Casha” Greena, młodego Afroamerykanina i protagonistę „Przepraszam, że przeszkadzam”, poznajemy tuż przed jego rozmową kwalifikacyjną w firmie call center. Wbrew swemu przydomkowi, Cash jest tak spłukany, że mieszka w garażu u wujka, a gdy na stacji benzynowej tankuje swoje zdezelowane auto „za czterdzieści”, ma na myśli centy, nie dolary. Bardziej z desperacji niż z przekonania, bohater zatrudnia się więc „na słuchawkach”. I oczywiście wypada beznadziejnie, a źródło komizmu na tym etapie rozwoju akcji stanowią dobrze nam wszystkim znane scenki rodzajowe z telemarketerem dzwoniącym do potencjalnych klientów w najmniej odpowiednich momentach. W tej chwili ciąg dalszy zdarzeń wydaje się jeszcze łatwy do przewidzenia. Ale debiut reżyserski marksistowskiego rapera i aktywisty Bootsa Rileya jest tak samo radykalny i finezyjny jak muzyka jego grupy The Coup. Świat telemarketingu nie stanowi dla twórcy celu samego w sobie, lecz metaforę białej korporacyjnej Ameryki. Zamiast spodziewanej powtórki z „Życia biurowego” Mike’a Judge’a, Riley serwuje raczej uwspółcześnioną wersję kultowego paszkwilu „Putney Swope” Roberta Downeya Sr., zapomnianej (a w Polsce praktycznie nieznanej) historii Afroamerykanina zostającego przez przypadek prezesem dużej agencji reklamowej. Cash także wreszcie awansuje, kiedy starszy kolega, grany przez samego Danny’ego Glovera, zdradza mu sekret udanej sprzedaży telefonicznej. Otóż wystarczy mówić „białym” głosem. Białym, czyli naturalnie „bardziej profesjonalnym”, domyślnie „właściwym”. Ten pastiszowy koncept to już tradycja afroamerykańskiej komedii. W swoich skeczach wykorzystywali go Richard Pryor i Eddie Murphy. Ale czy tylko komedii? Ostatnio Spike Lee oparł entuzjastycznie przyjęty kryminał „Czarne bractwo” na prawdziwej historii czarnego policjanta, który z powodzeniem infiltrował KuKluxKlan, udając białego przez telefon. I tam też bywało wesoło z tego tytułu. Bo jak tu się nie śmiać? Szkopuł w tym, że to, co z naszej europejskiej perspektywy zdaje się zabawnym absurdem, dla czarnych Amerykanów nierzadko stanowi doświadczenie codzienności, lekko tylko zniekształcanej przez krzywe zwierciadło sztuki. Jednak Riley nie upaja się długo imitacyjną zgrywą. To dopiero początek atrakcji. W miarę jak bohater pnie się po szczeblach kariery, kiczowata komedyjka ustępuje miejsca zjadliwej satyrze społecznej, a w końcu awangardowej dystopii z elementami horroru science fiction. Nie wszystkie konwencje udaje się pożenić bez zgrzytu, gdzieniegdzie wdaje się zamęt, jednak to wciąż bardziej twórczy chaos niż zwykły bałagan. A jego nieobyty jeszcze z kamerą sprawca może i chowa się za wygłupem, ale z pewnością ma do powiedzenia nie mniej ciekawe rzeczy o rasie, klasowości czy asymilacji niż Jordan Peele w „Uciekaj!”. W tym szaleństwie jest metoda. Koniec końców zderzenie czegoś tak przyziemnego jak telemarketing z fantastyką musi wypaść frapująco. Przy czym Riley, inaczej niż Peele, nie ogranicza się do afroamerykańskiego doświadczenia. Jego antykapitalistyczny manifest ma znacznie bardziej uniwersalny wydźwięk. Karierowicz z przypadku zostaje skonfrontowany z kolegami ze związków zawodowych, a także ze swoją dziewczyną-artystką, zaangażowaną w ruch sprzeciwu wobec tej samej korporacji, do której bohater aplikuje. Owa firma oferuje trzy posiłki dziennie, zakwaterowanie i pewny etat, o ile tylko ewentualny pracownik zgodzi się podpisać umowę na całe życie. Oto zinstytucjonalizowane niewolnictwo XXI wieku, jakże właściwe szczególnie Ameryce. Z deszczu pod rynnę? W innym wątku Cash podczas protestu związkowców zostaje znokautowany puszką coli rzuconą przez białą kobietę z tłumu. Nagranie wideo z tego incydentu momentalnie staje się „viralem”, czyli treścią rozprzestrzeniającą się wirusowo w internecie. Zaraz potem do sprzedaży trafiają koszulki z modnymi motywami afro i coli, ochoczo wykupywane przez białe dzieciaki. Zaś napastniczka dostaje swoje pięć minut sławy w telewizji. Surrealizm? Jak najbardziej, ale taki, w którym wszyscy żyjemy. Sorry to Bother You Reżyseria i scenariusz Boots Riley. Zdjęcia Doug Emmett. Muzyka The Coup, Merrill Garbus, Boots Riley, Tune-Yards. Wykonawcy Lakeith Stanfield (Cassius Green), Tessa Thompson (Detroit), Steven Yeun (Squeeze), Danny Glover (Langston), Armie Hammer (Steve Lift). Produkcja Cinereach, Forest Whitaker’s Significant Productions, Macro, MNM Creative, The Space Program. USA 2018. Dystrybucja UIP. Czas 111 min Piotr Dobry, Przepraszam, że przeszkadzam, „Kino" 2019, nr 03, s. 78 © Fundacja KINO 2019 |