SCHYŁEK DNIA TOMASZ JOPKIEWICZ
Reżyser László Nemes już raz się rozliczył z potwornością Europy, wzbudzając przesadny entuzjazm krytyki „Synem Szawła”. Teraz postanowił cofnąć się w jeszcze głębszą przeszłość, by dalej tropić korzenie europejskiego zła. Zabrał nas do Budapesztu tuż przed pierwszą wojną światową i zastosował bardzo zbliżone chwyty formalne w celu opisania dekadencji CK monarchii. Zmierzchu cywilizacji, która pogrąży się już wkrótce w mroku. Może nie powinno to dziwić – w ambitnym kinie węgierskim od lat panuje przecież uwielbienie dla stylu, ciągle odradzająca się wiara, że można, a nawet należy przełamywać używaną powszechnie gramatykę filmową, pokazywać subiektywnie sugestywny i zazwyczaj niezwykle posępny świat, który jest miejscem ponurym, pełnym przemocy i zasadzek. Trzeba jednak pamiętać, że czasem takie poszukiwania wiodły na manowce, czego wyrazistym przykładem była – prawda że zbyt wcześnie zapomniana i zlekceważona – ale przecież z biegiem lat coraz bardziej manieryczna twórczość Miklósa Jancsó, ukazująca niekończący się labirynt przemocy i zdrady, świat, gdzie – jak mówił tytuł jednego z jego późnych filmów – „Szlag trafił sprawiedliwość”. W pewnym sensie hipnotyczny minimalizm Béli Tarra to – pomimo wielkich różnic – podobne myślenie o kinie, prowadzące do zbliżonych wniosków – świat to pułapka, także egzystencjalna. Nemes znalazł się na podobnej artystycznej ścieżce, co jego słynni poprzednicy, z tym że bliżej mu niestety do Jancsó. W rezultacie już przy drugim filmie stał się zakładnikiem własnego stylu. „Schyłek dnia” początkowo intryguje. W pierwszej scenie poznajemy młodą kobietę o nieprzeniknionej twarzy, którą kamera długo studiuje, ale nie może przedrzeć się przez jej niedostępny wyraz. Niewiele o tej kobiecie wiemy. Wydaje się kolejną klientką budapeszteńskiego luksusowego domu mody z kapeluszami. Wkrótce się okazuje, że był to rodzinny interes, a dziewczyna to Írisz Leiter, córka dawnych właścicieli. Jej rodzice zginęli lata temu w niewyjaśnionych okolicznościach podczas pożaru. Írisz terminowała w kapeluszniczym rzemiośle w Trieście, teraz nagle pojawia się w Budapeszcie. Można podejrzewać, że pragnie zemsty, a może tylko prawdy albo jedynie nie wie, co z sobą począć? Niestety, enigmatyczność tej postaci szybko przestaje fascynować, staje się wbrew intencjom twórców raczej irytująca, bo czujemy, że jej manifestacyjna bezbronność została założona z góry. Nowy właściciel sklepu, podejrzanie nobliwy, ale i wyraźnie niechętny przybyłej pan Brill, powtarza raz za razem, by kobieta opuściła Budapeszt. Ale jednak ją zatrudnia. Írisz otacza krąg tajemnic i niedopowiedzeń, których – mamy nieodparte wrażenie – ona wcale nie chce do końca zgłębić. A w każdym razie zabiera się do tego bez wielkiej determinacji, jakby skażona niewiarą w sukces. Mnożenie kolejnych zagadek (czy brat Írisz żyje, a jeśli tak, to kim się stał? co knują bandyci – anarchiści i kto ich wspiera?) i budowanie dusznego klimatu osaczenia choć ekspresyjne, z czasem staje się mechaniczne. W eleganckich ale obowiązkowo mrocznych salonach czy przepastnych biurach i nędznych pomieszczeniach dla pracownic salonu padają urywane zdania, niejasne aluzje. Wraz z młodą kobietą błądzimy w labiryncie niedopowiedzeń, które – szybko staje się to oczywiste – kryją brudne tajemnice. W pewnym momencie pada zdanie podsumowujące te poszukiwania: „Groza świata ukrywa się pod nieskończonym pięknem przedmiotów”. Tętniący życiem Budapeszt toczy zgnilizna. Z czasem staje się jasne – ta młoda kobieta jest wysłanniczką twórców filmu, bressonowską ikoną niewinności wrzuconą w mroczny świat znajdujący się na skraju upadku. Świat występku, w którym jeszcze dba się o pozory, ale już da się odczytać zwiastuny nadchodzącej katastrofy. Nemes uwielbia ustawiać kamerę na wysokości karku bohaterki, skrupulatnie unika szerszych ujęć, zamazuje też tło. Nie czyni tego z oszczędności – film jest wręcz wystawny, ale ta wystawność zostaje z rozmysłem stłumiona, sprowadzona do konsekwentnej klaustrofobii. Podobnie czynił w poprzednim utworze, wtedy to tłumaczono tym, że starał się opisać warunki ekstremalne, w których świadomość bohatera częściowo wyłącza się i przyzwyczaja do rzeczywistości, będącej brzemieniem nie do zniesienia. W przypadku „Schyłku dnia” sytuacja jest inna, ale wizja świata przecież podobna – oto niewinność otoczona przez narastający koszmar, który jeszcze nie eksplodował. Można się zastanawiać, czy ten koszmar ma być dla widzów czymś przerażająco realnym. Czy raczej mamy tu do czynienia z ukrytym pastiszem, ironicznym szkicem na temat stereotypowych wyobrażeń fin de siecle’u. Pojawiają się przecież nawiązania do „Oczu szeroko zamkniętych” Stanleya Kubricka. Śmierć czyha w starych dekoracjach, ale na koniec staje się tylko posępnym ornamentem. Zło, które wypełza na wierzch, jest po wielekroć zapowiadane, wręcz spodziewane i oczywiste. Trochę jak w „Jaju węża” Ingmara Bergmana, tyle że bez tak jednoznacznie ekspresjonistycznej stylizacji. Podejrzewano też zgoła inne, mniej szlachetne źródła inspiracji, co uczyniła złośliwa Jessica Kiang, recenzentka „Sight & Sound”, pisząc, że główna bohaterka filmu wielce przypomina bohaterki prozy Barbary Cartland, zadziwione zagadkowością malowniczego lecz całkowicie umownego świata egzotycznej przeszłości. Rzeczywiście, postępowanie Írisz wydaje się częstokroć równie naiwne jak schematyczne działania bohaterek taśmowo produkowanych romansów historycznych. Nie zadaje pytań, które same cisną się na usta, tylko zdąża wprost ku niebezpieczeństwu, spotykając po drodze galerię konwencjonalnie ekscentrycznych postaci. Powtórzmy: jest to wcielona niewinność, podobnie jak Szaweł z poprzedniego filmu, który ocalił swą czystość na dnie piekła. Írisz Leiter to nasza wysłanniczka z początku XXI wieku do krainy zbutwienia i stylizowanej grozy, która stopniowo narasta, aż do doprawdy żenującego swą oczywistością epilogu. Dekadencja dobiegnie kresu, tak czy inaczej musi nastąpić przesilenie. Krwawa łaźnia, szał zagłady, militarystycznej czy rewolucyjnej. Można zrozumieć takie obawy, które powracają dziś z potężną siłą. Metoda opisywania lęków współczesności poprzez poręczny kostium przeszłości ukazuje tu swoje znaczące ograniczenia. Przede wszystkim dlatego, że nie udało się nas przekonać, by szeroko i naiwnie otwarte oczy Írisz stały się naszymi oczami. Bo jej odkrycia nas nie dziwią: zbyt często widzieliśmy podobne filmowe uwertury apokalipsy. Wbrew zamiarom twórców w tym ekranowym świecie można poczuć się bezpiecznie, bo trudno pozbyć się wrażenia, że to tylko kino. Napszállta Reżyseria László Nemes. Scenariusz László Nemes, Clara Royer, Matthieu Taponier. Zdjęcia Mátyás Erdély. Muzyka László Melis. Wykonawcy Juli Jakab (Írisz Leiter), Vlad Ivanov (Oszkár Brill), Urs Rechn (Ismael). Levente Molnár (Gaspar), Susanne Vest (Księżniczka), Evelin Dobos (Zelma), Marcin Czarnik (Sándor), Björn Freiberg (człowiek w bieli), Tom Pliath (książę), Julia Jakubowska (hrabina Rédey). Węgry – Francja 2018. Dystrybucja Gutek Film. Czas 142 min Tomasz Jopkiewicz, Schyłek dnia, „Kino" 2019, nr 04, s. 84-85 © Fundacja KINO 2019 |