OBYWATEL MILK
MICHAŁ OLESZCZYK
Raz po raz oglądamy w tym filmie sytuację, w której ludzie nie podają ręki Harveyowi Milkowi, albo - podawszy ją niechętnie - wycierają dłoń w chusteczkę. Trudno o trafniejszą metaforę uprzedzenia, przeciw któremu walczył ten gejowski aktywista i polityk z San Francisco. Aż do 27 listopada 1978, kiedy został zamordowany przez kolegę z rady miejskiej, niezrównoważonego konserwatystę Dana White’a – i stał się tym samym męczennikiem ruchu gejowskiego. Jego filmową biografię nakręcił Gus Van Sant, homoseksualny poeta amerykańskiego kina, z powodzeniem nurkujący to w mainstream („Buntownik z wyboru”), to w eksperyment („Paranoid Park”).
Chciałoby się powiedzieć, że oto nastąpiła idealna fuzja autorskiej wrażliwości z ideologią opisywanej postaci: koniunkcja na miarę Zanussiego i brata Alberta, tyle że z drugiej strony światopoglądowej barykady. Ale radosną niespodzianką „Obywatela Milka” jest to, że film osiąga wybitną rangę nie dzięki reżyserii, ale dzięki aktorskim kreacjom rewelacyjnego zespołu. W indywidualnych pochwałach Jamesa Franco, Emile’a Hirscha, Josha Brolina i Diega Luny można się prześcigać, ale i tak królem ich wszystkich pozostaje Sean Penn. Skala ujawnionego przezeń talentu unieważnia nawet „odwagę” granej roli; sytuuje ją poza kategorią cyrkowego wyczynu w politycznej poprawności.
Wielkość kreacji Penna nie polega na swobodzie, z jaką opanował manieryzmy Milka, ale na ich całkowitym wcieleniu w psychologiczny portret bohatera. Ktokolwiek widział Oscarowy dokument „Czasy Harvey’a Milka” (a była po temu okazja na krakowskim festiwalu „O miłości między innymi”), ten mógł się przekonać, że dominującą cechą Mika było ludzkie ciepło, nie gejowska afektacja. Uśmiech miał szeroki, ruchy miękkie, jego głos szybował – ale rezultat nie miał nic z pocieszności; był za to prawdziwie rozbrajający (jakościowa różnica, przesądzająca o politycznym sukcesie). Penn zanurzył się w Milka-człowieka, a nie Milka-geja i dlatego w jego kreacji nie ma nawet śladu mimikry. Kiedy Penn uśmiecha się, jest w jego grymasie coś Chaplinowskiego: jakieś zawstydzenie stopione z pozbawioną pretensji kokieterią. Kiedy Penn całuje Jamesa Franco po raz pierwszy, jest w tym geście łapczywość prawdziwej czułości; jeden pocałunek streszcza całą erotyczną wrażliwość bohatera.
Osią dramaturgii filmu jest budowana krok po kroku polityczna popularność Milka. Oglądamy wiece, narady, zakulisowe rozgrywki; wszystko napędzane pasją rzeczywistego zaangażowania. Fascynujący spektakl, tym bardziej że streszcza rewolucyjne przemiany obyczajowe, jakie zaszły w Stanach Zjednoczonych w ciągu zaledwie dekady. Polityka jest w tym filmie sposobem na przetrwanie, a nie tylko aktywnością dodatkową – ironia polega na tym, że przetrwanie na jednym polu owocuje katastrofami gdzie indziej (kochanek Milka nie wytrzymuje napięcia i odchodzi; jego następca sięga po środki jeszcze drastyczniejsze).
„Obywatel Milk” to stylistyczna uczta klasycznego rzemiosła. Operator Harris Savides jest stałym współpracownikiem Van Santa: trudno nie docenić mrugnięcia ich obydwu, gdy kamera śledzi uzbrojonego White’a długim travellingiem prowadzonym przez korytarze ratusza (chwyt wyjęty ze „Słonia”). Savides wspaniale oświetla liczne w tym filmie portrety, korzystając jednocześnie z rozsłonecznionego San Francisco - obrazu cofniętego z powodzeniem o trzy dekady (przydała się praktyka w „Zodiaku” Finchera!). Klasyczna konwencja zostaje złamana tylko w powracających ujęciach Milka dyskutującego z White’em, wpisanych w lewy dolny róg kadru, z całą resztą zdominowaną przez pustą przestrzeń: kościoła, ratusza bądź sali balowej (decentralizacja perspektywy grała ważną rolę w „Gerry’m”).
Estetycznym punktem odniesienia jest w tym filmie opera. Dokumentujący kampanię fotograf, Danny Nicoletta, wskakuje w pewnym momencie na krzesło i intonuje arię – komentarz Harvey’a mógłby stać się mottem Van Santa: „To jest opera! Tu wszystkie emocje są większe i silniejsze!”. Milk z upodobaniem słucha „Toski” Pucciniego, co pozwala na wyrafinowaną paralelę między Danem White’em a Scarpią: surowym stróżem porządku, zżeranym przez tłumioną namiętność i sięgającym po przemoc. Byłaby to bezczelna uzurpacja, gdyby Van Sant wypowiadał ją w trybie oznajmującym – wybrał jednak język sugestii i metafory, co zaowocowało prawdziwie poruszającą wizją White’a jako niewolnika nieprzemyślanej moralności, wyznawanej pomimo i ponad wszystko. Josh Brolin błyszczy w tej roli; wygrywa każdy spazm traconej przez White’a kontroli nad sobą samym – i dumnie obnosi pyszną karykaturę nienagannej fryzury. Swoją drogą, to czysta radość widzieć w tym samym roku „Toskę” i jako tło dla Bondowego mordobicia w (do szpiku heteroseksualnym) „Quantum of Solace”, i jako źródło wzruszeń gejowskiego męczennika. Ani się obejrzymy, a obydwa światy spotkają się w pół drogi.
Można się domyślać, że film Van Santa nie wywoła w Polsce dyskusji, którą powinien – wznieci jedynie dawną, którą aż wstyd odgrzewać. Internetowe komentarze na temat „Obywatela…” już teraz pokazują, że Polacy wciąż mają problem z zaakceptowaniem pojęcia orientacji seksualnej, woląc „chorobę” i „zboczenie”. Nie dla nich ten film, ale to, co w filmie prawdziwie niepokoi tkwi w czym innym. Nie w politycznej tezie, ale w tym, że Van Sant zbliża swą apoteozę do wzorców radzieckich, gdzie wszelki sprzeciw kwitowało się złowrogo kiwającym palcem Historii. Gdy w pierwszych scenach w tle rozbrzmiewa „Kalinka”, można to potraktować jako ornament lub żart. Ale kiedy dużo później Milk ogłasza swą doktrynę „bezwarunkowego ujawnienia”, zgodnie z którą prawda o indywidualnej orientacji seksualnej powinna być upubliczniana zawsze i przez każdego homoseksualistę bez wyjątku – do widza znad Wisły dociera mroźne echo dłuta wykuwającego marmurowych ludzi.
„A tym, którzy się nie ujawnią, sami otworzymy drzwi przed nosem!” – powiada Milk, po czym wręcza telefon współpracownikowi, który wciąż nie wyznał prawdy swemu ojcu. Scena jak z „Człowieka z karabinem” Jutkiewicza. Dekret o upolitycznieniu prywatności, tak bliski sercu radykalnej lewicy, w niejednym widzu wzbudzi opór i gorycz. Co z uczuciami bliskich…? Co z prawem decydowania o kształcie osobistego doświadczenia inności…? Harvey Milk odpowiedziałby zapewne: „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Stary refren tych wszystkich, którym nie przeszkadza fakt, że trzymają w ręku siekierę.
Milk
Reżyseria Gus Van Sant. Scenariusz Dustin Lance Black. Zdjęcia Harris Savides. Muzyka Danny Elfman. Scenografia Bill Groom. Wykonawcy Sean Penn (Harvey Milk), Emile Hirsch (Cleve Jones), Josh Brolin (Dan White), Diego Luna (Jack Lira), James Franco (Scott Smith), Alison Pill (Anne Kronenberg) i inni. Produkcja Groundswell Productions – Jinks/Cohen Company – Axon Films – Focus Features, USA 2008. Dystrybucja Best Film. Czas 128 min.
Michał Oleszczyk, Obywatel Milk, „Kino” 2009, nr 3.