JAGODOWA MIŁOŚĆ
JAKUB SOCHA
Nowy Jork. Rozświetlone jak choinka wagony metra mkną po wiadukcie, podwieszonym pomiędzy niebem a ludźmi. Jest noc i jest ciemno. Ulice świecą pustką - większość zdążyła już zasnąć. Pozostali pochowali się w barach, gdzie rozgrzebują kawałki ciasta i przepłukują gardła alkoholem. Są zamyśleni, leniwi, nigdzie się nie spieszą. Dla nocnych włóczęgów, nieodrodnych dzieci metropolii, to jeszcze nie pora, by wrócić do domu. Czy kiedyś powiedzą sobie dość i wrócą do mieszkań, gdzie czekają na nich żony, mężowie, niedogrzane kolacje i zaspane dzieci albo gdzie nikt na nich nie czeka? Trudno powiedzieć. Ze wszystkich sportów najbardziej lubią ucieczkę, a z zabaw - tę w głuchy telefon. Ktoś kiedyś ładnie powiedział, że tacy jak oni nigdy nie odnajdą straty, dlatego pewnie tak dobrze im właśnie tam, gdzie z czasem zapomina się, że czegokolwiek się szuka, gdzie czas jest jak smoła, a człowiek ma wrażenie, że znajduje się wreszcie daleko od swojej przeszłości.
W "Kluczu" spotyka się dwoje takich rozbitków. Jeremy kiedyś chciał biegać we wszystkich maratonach w Stanach. Maratończykiem jednak nie został. Zamiast tego założył lokal, małą kawiarnię, w której można zjeść i ciastko, i stek. Za ladą postawił okrągłe akwarium, w którym przechowuje klucze pozostawione u niego przez ludzi, którzy zaraz potem przepadli. Wszystko zaczęło się od dziewczyny, która zostawiła mu swoje klucze i odeszła. Potem przychodzili następni: młode małżeństwa, stare kobiety, zdradzeni mężczyźni. Aż pojawiła się ona, Lizzie, młoda dziewczyna, dopiero co porzucona przez dotychczasowego chłopaka. Ona też przyszła z kluczami, tymi od mieszkania byłego partnera. Chciała z kimś porozmawiać, a kto nadaje się do tego lepiej niż facet, który stoi za barem. Zapytała go, dlaczego nie wyrzuci całego tego żelastwa, po które i tak przecież nikt się nie zgłosi. Jeremy odpowiedział: "Gdybym wyrzucił te klucze, niektóre drzwi pozostałyby zamknięte na zawsze. Nie mnie o tym decydować". I tak zaczęli się spotykać w kawiarni codziennie, zawsze po godzinach. W końcu ona wyjechała, mówiła, że potrzebuje zmiany. On został. Nie szukał jej, nie pojechał za nią. Nie ruszał się nigdzie i czekał, wierząc, że tak ją najłatwiej odnajdzie.
W "Jagodowej miłości", swoim pierwszym amerykańskim filmie, Wong Kar-Wai zabiera widza po raz kolejny do świata swoich obsesji. Jest neonowe miasto, które nigdy nie zasypia i nigdy się nie budzi. Jest muzyka, są papierosy. Są wreszcie bohaterowie, samotni i sentymentalni, którzy wierzą, że gdyby udało im się osiągnąć stan niepamięci, wtedy może wszystko jeszcze byłoby dobrze. Wbrew tytułowi polskiej monografii autora "Spragnionych miłości", ci ludzie uwięzieni zostali nie w teraźniejszości, lecz w przeszłości. Tkwią w sidłach dawnych planów, związków. Mają połamane serca.
Dla mnie i dla moich znajomych Wong Kar-Wai był w czasach studenckich i licealnych jednym z najważniejszych reżyserów. Na jego filmy czekało się niecierpliwie, pewnie tak samo jak na książki Harukiego Murakamiego. Nieprzypadkowo przywołuję japońskiego pisarza, autora "Kroniki ptaka nakręcacza". Ich twórczość jest bowiem wręcz bliźniaczo podobna. Zbliżają ją te same zapachy potraw, do których ich bohaterowie przywiązują tak dużą wagę, i papierosów, bez których nie mogą się obejść. I dźwięki: jazz, blues, czasami pop, najdoskonalsze przewodniki emocji, bez których żadna z postaci powołanych do życia przez Murakamiego i Kar-Waia nie potrafiłaby opowiedzieć siebie. W ich książkach i filmach jest wreszcie ten sam nastrój melancholii, która rodzi się z poczucia straty, tęsknoty za czymś, czego nigdy do końca nie można sprecyzować. U podnóża tego stanu tkwi rozpacz i Larkinowskie objawienia, że człowiek jest otoczony przez płynną nowoczesność, w której nic już nie jest pewne.
Kar-Wai zawsze był pesymistą, ale i romantykiem. Mówił o miłości, stracie, złamanych sercach. A widzowie, zmęczeni mruganiem innych artystów, ich gierkami i ironią, stęsknieni za opowieściami o uczuciach, choć może trochę innych niż te z Fabryki Snów, chcieli tych opowieści słuchać. Jego najnowszej produkcji daleko jednak do takich filmów jak "Chunking Express" czy "Spragnieni miłości". Nie ta klasa, nie ten styl. "Jagodowa miłość" to kino epigońskie, w którym autor "Happy Together" zaczyna zjadać własny ogon, powielając sprawdzone patenty. I nic nie pomoże, że Norah Jones, Jude Law, Natalie Portman, Rachel Weisz i David Strathairn to dobrzy aktorzy, skoro wcielają się nie w pełnokrwiste postaci, a jedynie w figury rozpaczy i smutku. Ich historie reżyser kreśli albo zbyt zdawkowo, albo zbyt topornie, uciekając się zbyt często do efektownych, wyostrzonych rozwiązań dramaturgicznych. To budzi nieufność, tak samo jak przestrzeń, w której to wszystko się rozgrywa. Niby są zadymione bary, ale nie ma w nich życia. Przypominają jedynie tekturową scenografię.
Kilka scen z kilku wnętrz Kar-Wai przetyka pocztówkowymi obrazkami z amerykańskiej mitologii: długimi autostradami, prerią, lampami targanymi przez wiatr, bo "Jagodowa miłość" z założenia miała być kinem drogi. W końcu Lizzie przemierzając Stany, szukając siebie - szukając spokoju, spotykając kolejnych ludzi, podejmując prace w kolejnych lokalach - gra w kinie drogi. Ale co to za droga, na którą składają się tak naprawdę dwa spotkania, w których dziewczyna i tak nie wchodzi w interakcję ze światem - jest tylko lustrem, biernym obserwatorem? I dlaczego po tych dwóch spotkaniach Lizzie wszystko już wie i spokojnie wraca do punktu wyjścia, żeby dostać nagrodę w postaci szczęścia u boku mężczyzny? Kiedyś bohaterowie Kar-Waia tak łatwo nie zwyciężali.
My Blueberry Nights
Reżyseria Wong Kar-Wai. Scenariusz Wong Kar-Wai, Lawrence Block. Zdjęcia Darius Khondji. Muzyka Ry Cooder. Wykonawcy Jude Law (Jeremi), Norah Jones (Elizabeth), David Strathairn (Arnie), Natalie Portman (Leslie), Rachel Weisz (Su Lynne). Produkcja Block 2 Pictures - Jet Tone Production - Lou Yi Ltd. - Studio Canal. Chiny, Francja, 2007. Dystrybucja Kino Świat. Czas 90 min.
Jakub Socha, Jagodowa miłość, „Kino” 2009, nr 2, s. 74.