SLUMDOG. MILIONER Z ULICY BŁAŻEJ HRAPKOWICZ
Reżyserzy lubią od czasu do czasu rzucić się z kamerą w meandry innej kultury. Próby takowe bywają jednak przyjmowane podejrzliwie. Ilekroć ktoś się odważy zajrzeć choćby za róg, wytaczane są działa ciężkiego kalibru: powierzchowność, niezrozumienie, powielanie stereotypów. Krytyki nie ustrzegł się nawet Michelangelo Antonioni, kiedy w latach 70. przyjechał do USA, aby w "Zabriskie Point" przyjrzeć się tamtejszej rewolucji seksualnej. A cóż dopiero dzisiaj, gdy większość konfliktów - tak globalnych, jak lokalnych - składa się na karb niewiedzy dotyczącej obcego, w dobie multikulturalizmu żyjącego tuż obok nas? To właśnie schematom i wyślizganym banałom zawdzięcza swoją ostatnią wpadkę Ridley Scott. Moralny ciężar walki z terroryzmem ugrzązł nie tyle "w sieci kłamstw", co w kompilacji pustych sloganów. Fasadowa egzystencja szpiega rozpłynęła się w nużących szablonach.  Rodak Scotta, Danny Boyle, również postanowił wystawić się na ostrzał. Wyruszył do Indii i nakręcił film, który - wedle słów operatora Anthony'ego Dod Mantle'a - ma uchwycić hinduską mentalność. Pod adresem "Slumdoga. Milionera z ulicy" już padają zarzuty o sztampę hołdującą stereotypom. Tym razem jednak kula trafiła w płot. I to nie dlatego, że Boyle spełnia zadanie, jakie Europie wyznaczył Zygmunt Bauman - uczenie świata sposobu koegzystencji z Innym. Raczej ze względu na uczciwość. Autor "Trainspotting" nie aspiruje do wielowymiarowego opisania społeczno-politycznej sytuacji Indii. Obca mu jest głupia bufonada, która kazałaby sprzedawać "oczywistą prawdę" o dalekim kraju. Owszem, posługuje się stereotypem - Indie to u niego głównie bieda i przestępczość - lecz absolutnie tego nie ukrywa. Nawet korzystając z formuły realistycznego dramatu społecznego, ciągle podkreśla konwencjonalność spektaklu. Tworzy ni mniej, ni więcej, tylko kolejny obraz Indii, ich audiowizualną reprezentację. W dodatku bardzo interesującą, bo nawiązującą dialog z Bollywood. Pomysł Boyle'a to żonglerka estetykami, ujęta w ramy dwóch ważnych popkulturowych narracji. Pierwowzór literacki Vikasa Swarupa mówi o nieoczekiwanym sukcesie. Jamal - chłopak ze społecznych nizin - pojawia się w teleturnieju "Milionerzy" znikąd. Szybko też znika po zakończeniu transmisji. Jego oszałamiająca wygrana, spotyka się z niedowierzaniem władz. Policja eskortuje zwycięzcę na posterunek i próbuje od niego wyciągnąć wyznanie oszustwa. Mimo tortur Jamal uparcie twierdzi, że znał odpowiedzi na pytania. Boyle z początku nie rozstrzyga tej kwestii. Film rozpoczyna się pytaniem ("napisanym" w kadrze) o przyczynę wiktorii Jamala - widzimy cztery możliwe odpowiedzi, jak w "Milionerach". Rozwiązanie zagadki nastąpi w finale.
Tymczasem Jamal wykłada przed funkcjonariuszami własny życiorys, który jest jednym z trzech planów czasowych scenariusza Simona Beaufoya. Ożywające na ekranie epizody z żywota młodzieńca wyjaśniają, w jaki sposób pozyskał on wiedzę, która później przyniesie mu fortunę. Poza tym wciąż toczy się przesłuchanie policyjne oraz rozgrywka w telewizyjnym show. Zadanie przeplatania perspektyw wykonuje Boyle z wirtuozerią doświadczonego kuglarza. Mistrzowsko manipuluje dramaturgią. Z lekkością przeskakuje z przeszłości w przyszłość i odwrotnie, tak samo łatwo odnajduje się w stylistyce teleturnieju, jak w otoczce dramatu przemocy i wyzysku. Wodząc wzrokiem za migającymi piłeczkami wielopoziomowej opowieści, nie traci z oczu jej sedna.
Jest nim oczywiście powtórka z rozrywki, której na imię: od pucybuta do - w tym przypadku dosłownie - milionera. Okrutna rzeczywistość nędzy odcisnęła na dzieciństwie Jamala piętno walki o przetrwanie. Rozbicie teleturniejowej kasy to awans społeczny. Spełnienie "amerykańskiego snu", który doczekał się tylu filmowych realizacji, co dekonstrukcji. Wziąwszy pod uwagę jedynie najnowsze przykłady, angielski reżyser staje po stronie Gabriela Mucciniego, w którego "W pogoni za szczęściem" Will Smith robi karierę maklera z niczego, a nie Paula Thomasa Andersona i mitu obudowanego wyniszczającą walką archetypów ("Aż poleje się krew"). Wbrew znanemu powiedzeniu, szczęściu w kartach (od losu) towarzyszy szczęście w miłości. Poznana przypadkiem dziewczynka okazuje się po latach dla Jamala tą jedyną. Kłody rzucane pod nogi zakochanych mnożą się jak grzyby po deszczu, ale skoro miłość jest najważniejsza, trzeba o nią walczyć do skutku.
Trop melodramatyczny ujawnia się w końcówce i wpisuje hollywoodzką narrację w kontekst widowiska bollywoodzkiego. A przynajmniej tego rodzaju widowiska z indyjskiej fabryki snów, które znamy z polskich kin i którego wymowa - sugeruje Boyle - nie różni się wcale od afirmacyjnej mitologii Amerykanów. Optymizm zasilający pędzący w szalonym tempie film mógłby zadowolić samego Franka Caprę - klasyka pogodnego liryzmu, happy endów, krzepiącej wiary, że wszystko będzie dobrze. "Slumdog" scala dwa nurty światowej popkultury pod wspólną egidą. Skutecznie, o czym świadczą cztery Złote Globy, jedenaście nominacji do BAFTA oraz - jakżeby inaczej - optymistyczne Oscarowe prognozy.
Skręt ku kiczowatej wystawności, przesadnym gestom, tanecznej cepelii - i innym cechom powszechnie przypisywanym Bollywood - oznacza jednak coś więcej niż postawienie znaku równości między gigantami przemysłu filmowego. Świadoma gra stereotypami wydaje się dobrze pomyślaną metodą. Klisze wynikają przecież z kultury, znajdują odzwierciedlenie w tekstach. Popkultura stanowi zbiór masowych wyobrażeń. Dlatego Slavoj Žižek zachęca do jej badania - jako źródła wiedzy: o społeczeństwie, o mentalności. Danny Boyle zachował się tak, jakby wziął sobie do serca poradę słoweńskiego intelektualisty. Efektowny taniec duetu konwencji wzbogacił metarefleksją. Przeprowadził spójny wywód, w którym Bollywood jest naturalną konsekwencją hinduskiej filozofii życiowej. Trudna sytuacja ekonomiczna kraju prowadzi do udziału całego narodu per procura w sukcesie Jamala. Bieda i przemoc nie zabijają optymizmu, który uległ konwencjonalizacji, stając się tym samym zjawiskiem symptomatycznym.
Radosne usposobienie Hindusów diagnozuje Boyle w zgodzie z zasadą decorum. "Slumdog" jest bowiem właśnie radosną, rozanielającą, zabawną błyskotką. Minimalne zachwianie rytmu w drugiej połowie nie zmienia faktu, że film pulsuje ekstatyczną energią, wspomaganą perfekcyjnym montażem i wytrawną reżyserią. Autor zdjęć Anthony Dod Mantle zasłużył na Złotą Żabę Plus Camerimage - techniczna maestria realizacji to także jego zasługa. Po "W stronę słońca" - stonowanym filozoficznym science-fiction - Danny Boyle wrócił do rozdygotanej dynamiki swych punkowych początków. Oszlifował diamencik, który będzie przyjacielem wielu kinomanów. I tu akurat stereotyp powinien się ugiąć pod naporem dobrego kina.
Slumdog Millionaire Reżyseria Danny Boyle. Scenariusz Simon Beaufoy. Zdjęcia Anthony Dod Mantle. Muzyka A. R. Rahman. Wykonawcy Dev Patel (Jamal Malik), Freida Pinto (Latika), Madhur Mittal (Salim), Anil Kapoor (Prem Kumar), Saurabh Shukla (Srinivas), Rajendranath Zutshi (reżyser). Produkcja Celador Films, Film4. Wlk. Brytania - USA. Dystrybucja Monolith Plus. Czas 120 min.
Błażej Hrapkowicz, Slumdog. Milioner z ulicy, „Kino” 2009, nr 2, s. 72-73.
© Fundacja KINO 2009
Film "Slumdog. Milioner z ulicy" w zaprzyjaźnionym serwisie Filmaster.pl: |