CHE. REWOLUCJA
JAKUB SOCHA
To jeszcze nie czas guerrilli, kolejnych przegranych zrywów rewolucyjnych, rozniecanych przez Ernesto Che Guevarę w różnych zakątkach Trzeciego Świata, na które nikt nie zareagował. Jeszcze nie robią mu zdjęć, jeszcze wizerunek jego martwego ciała z otwartymi oczami nie obiega świata, jeszcze nie mówią, że na tej fotografii przypomina Ukrzyżowanego. Szlak przez boliwijską dżunglę, szlak, który opisał później w „Chrystusie z karabinem na ramieniu" Ryszard Kapuściński, jest jeszcze przed nim. Tak samo jak śmierć. Che jeszcze żyje.
Jeszcze rewolucja nie pochłonęła swoich dzieci, a kapitalizm ich nie upupił. Nie pora na żenujący, groteskowy spektakl, w którym Argentyńczyk, ikona popkultury, staje się kukiełką w rękach różnej maści antysystemowców. Jeszcze Mike Tyson, Angelina Jolie, Johnny Depp nie tatuują sobie Bóg wie gdzie jego podobizny. Jeszcze nie jest bohaterem hollywoodzkich filmów, raperskich songów. Jeszcze nikt nie produkuje beretów, koszulek, plakatów z Che. Musi upłynąć kilka dziesięcioleci, zanim Slavoj Żiżek zacznie „Che-mizować" Chrystusa.
Za wcześnie też na artykuły podważające mit czystego rewolucjonisty. Jeszcze nie mówi się o tym, że Guevara był zimnym sadystą. Na razie nikt nie przypomina, że założył nie tylko kubańską policję, ale także przymusowe obozy pracy dla gejów i artystów. Jeszcze nie przypisuje się mu odpowiedzialności za prawie 10 tysięcy egzekucji i nikt nie krzyczy, że własną ręką zabił 800, a może 1.700 osób. Po krótkim prologu, młodzieńczych „Dziennikach motocyklowych", ta opowieść na dobre dopiero się rozpoczyna. Jest rok 1955, Che Guevara poznaje w Meksyku ledwo co zwolnionego z kubańskiego więzienia Fidela Castro. Właśnie tam, rok później, Che wsiada z Fidelem i jego towarzyszami na mały jacht „Grenada" i żegluje w stronę Kuby. Z 82 osób do celu dociera tylko kilkunastu ludzi, ale to właśnie tych kilkunastu rozkręca rewolucję, tzw. rewolucję brodaczy, która rozpali wyobraźnię rewolucjonistów na całym świecie.
Pierwsza części filmu Stevena Soderbergha „Che. Rewolucja", opowiada o tym czasie, kluczowym dla późniejszej kariery Che. Jesteśmy w kubańskiej dżungli, czasami tylko na krótką chwilę przenosimy się w przyszłość, do roku 1964, kiedy to Wielki Rewolucjonista przemawia przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ w Nowym Jorku. Ale głównie obserwujemy partyzantów przedzierających się przez dżunglę. Oj, jak potwornie nudne jest życie wywrotowca! Brodaci partyzanci chodzą, drapią się, strzelają. Czasami dyskutują, czasami palą cygara. Insekty gryzą, mokre koszule przyklejają się do pleców, oddech staje się coraz płytszy. I tak bez końca, bez skarg, bez bojowego szału płynie ich życie do czasu zwycięstwa.
Film Soderbergha kształtem przypomina wizualizację „Wojny partyzanckiej", krótkiej broszury Che Guevary, wydanej w Polsce w latach 60., w której na kilkudziesięciu stronach argentyński rewolucjonista dzieli się przemyśleniami na temat rzeczonej wojny. Che wyjaśnia, dlaczego rewolucję powinno się zaczynać od wsi. Instruuje, jakiej broni najlepiej używać, jak formować oddziały, o której godzinie najlepiej się przemieszczać, jak stosować taktykę dwóch okręgów. Są rzeczowe uwagi dotyczące znaczenia koców i mydła. Także lakoniczny wywód na temat stosunkowo niewielkiego znaczenia bielizny (prawdziwy rewolucjonista obywa się bez niej). Che nie bawi się w swoim podręczniku w ideowe tyrady - jest chłodnym technokratą wojny partyzanckiej. Pisze nie o tym, jak pomóc biednym, ale jak przeprowadzać skuteczne akcje sabotażowe. To właśnie cały Che, rewolucyjny idol, w którego pismach, wystąpieniach i działalności trudno znaleźć recepty na uleczenie zbolałego świata. Są za to wskazówki, jak go podpalić.
Rozumiem, że było wielu rewolucjonistów, którym chodziło wyłącznie o destrukcję. Ta mesjańska myśl, ufundowana na nienawiści do „marnego czasu" nowoczesności, który odebrał ludzkiej egzystencji autentyczność, a w zamian zaoferował jedynie miraż szczęścia, ciągle rozpala wielu myślicieli. Zwyczajne życie ludzkie, które postrzegają jako banalny proces naturalny, budzi w nich obrzydzenie. Liczy się tylko Sprawa.
W filmie Soderbergha, tak jak w „Wojnie partyzanckiej" Che, nie ma skandalu, nędzy egzystencji, przeciwko której trzeba się buntować. Nie ma w ogóle życia, nie ma świata. Jest tylko dżungla. Nie ma ani tych, z którymi trzeba walczyć, ani też tych, o których trzeba walczyć. Są tylko partyzanci. A wśród nich monumentalny Che, wzorowy rewolucjonista na pierwszej linii frontu, strzelający celnie z bazuki, napominający swoich podopiecznych, żeby w wolnych chwilach uczyli się czytać i pisać.
Niech nikt się nie spodziewa krytycznego podejścia do tytułowego bohatera czy odpowiedzi, w jaki sposób połączyć miłość rewolucyjną do dyskryminowanych, uciskanych, wyzyskiwanych, z nieśmiertelną frazą Che: „Nienawiść jest elementem walki. Niewzruszona nienawiść do wroga, która rozsadza naturalne granice człowieka i zmienia go w zimną i skuteczną maszynę do zabijania. Tacy muszą być nasi żołnierze. Lud bez nienawiści nie zdoła zatriumfować nad brutalnym wrogiem". Tego typu stwierdzenia pozostają nietknięte. Wydaje się, że film napędzają jedynie grubiańskie słowa z wywiadu odtwórcy roli Che, Benicio Del Toro: „Che jest jednym z tych kolesi, którzy robili, co trzeba, i mówili, co trzeba. Tacy ludzie są cool. Im bardziej poznaję Che, tym bardziej go szanuję". Gwiazdor oczywiście nie wyjaśnił, co to znaczy: „mówić i robić, co trzeba", choć z pewnością nie chodziło mu tylko o to, że jego idol wiedział, jak skutecznie dowodzić partyzanckim plutonem.
Dla mnie najbardziej nurtujące w biografii Che pozostaje pytanie, co tego dzieciaka z dobrego domu, wykształconego chirurga, pchnęło w ramiona rewolucji. Soderbergh nie pomaga, chyba że nieświadomie. Jedyną sceną w „Che. Rewolucji" naładowaną żywymi emocjami jest początkowa relacja z ataku astmy, który dopada Che w kubańskiej dżungli. W „Gorączce latynoamerykańskiej" Artur Domosławski przywołuje tezę lansowaną przez jednego z biografów, opartą na psychoanalizie, że to właśnie astma byłą przyczyną narodzin rewolucjonisty w Guevarze. Podobno astmatycy to ludzie, którzy nie potrafią pogodzić sprzecznych emocji i pragnień, dlatego uciekają do „świata jednoznacznych sytuacji i ocen. Ucieczką bywa też walka, bo nie daje czasu na hamletyzowanie". Gdyby autor „Seksu, kłamstw i kaset wideo" poszedł w tę stronę, gdyby rdzeniem swojego dzieła uczynił myśl, że to choroba dróg oddechowych była matką hasła: „socjalizm albo śmierć", matką zbrodni, mielibyśmy przynajmniej jakiś cyrk. A tak mamy film o chodzeniu.
The Argentine
Reżyseria Steven Soderbergh. Scenariusz Peter Buchman. Zdjęcia Steven Soderbergh. Muzyka Alberto Iglesias. Wykonawcy Benicio Del Toro (Ernesto Che Guevara), Catalina Sandino Moreno (Aleida March), Franka Potente (Tamara Bunke), Yul Vazquez (Alejandro Ramirez). Produkcja E Studios Picasso, Laura Bickford Productions, Morena Films, Section Eight, Telecinco, Wild Bunch. Hiszpania - USA 2008. Dystrybucja Spinka. Czas 126 min
Jakub Socha, Che. Rewolucja, „Kino" 2009, nr 4, s. 71-72.
© Fundacja KINO 2009