VICKY CRISTINA BARCELONA
MICHAŁ OLESZCZYK
Najnowszy film Woody'ego Allena stawia piszącego te słowa w niekomfortowej sytuacji: słowo „arcydzieło" ciśnie mu się pod pióro, ale ręka jest doń tak nieprzyzwyczajona, że waha się postawić kropkę. Wszak nie żyjemy w epoce arcydzieł - co najwyżej w epoce sześciu gwiazdek, wykrzyknika, przejścia do kolejnej recenzji. Czytelnik powinien jednak wiedzieć, że „Vicky Cristina Barcelona" stanowi olśniewający przykład dojrzałego mistrzostwa, jakie w kinie osiągają tylko najwięksi.
Późną fazę twórczości Allena datuję od roku 2003 wzwyż - „Życie i cała reszta" było ostatnim wcieleniem wypracowanego w latach 70. schematu, z Jasonem Biggsem oficjalnie przejmującym sztafetę neuroz Allenowskiego bohatera (ku udręce kolejnych pokoleń intelektualistów). Od „Melindy i Melindy" mamy już do czynienia z Allenem komentującym samą czynność opowiadania; sporządzającym fascynujące przypisy do własnej wieloletniej aktywności.
Melinda była jedna, ale czekały ją dwa warianty losów: komiczny i tragiczny, zależne tylko od kaprysu narratora. We „Wszystko gra" i „Scoop - gorącym temacie" ta sama strategia rozszczepiona została na dwa filmy: kryminalna historia serio i kryminalna komedia, obydwie osadzone w Londynie. „Sen Kasandry" był, być może, najbardziej niezrozumianym filmem reżysera: medytacją nad sprawczymi mocami narratora, zmaterializowanego w postaci kusiciela (kim innym była Kasandra, jeśli nie prorokinią, którą wszyscy brali jedynie za narratorkę fikcji...?).
I oto „Vicky Cristina Barcelona", znów z dwoma imionami w tytule. Jeśli kilka poprzednich filmów dowiodło fascynacji wariantem jako kategorią filozoficzną, to tutaj wariantowość losów jest głównym przedmiotem rozważań - tym razem wplecionym w fabułę tak organicznie, że można go wręcz przeoczyć. Vicky i Cristina to dwie dwudziestokilkuletnie Amerykanki, przyjaciółki na wakacjach w Barcelonie. Vicky jest „rozważna", Cristina „romantyczna". Vicky jest u progu stabilizacji, dla Cristiny stabilizacja nie jest nawet horyzontem, do którego warto by dążyć. Na drodze dziewczyn pojawia się kusiciel - tym razem ucieleśniony nie przez tatusiowatego Toma Wilkinsona (jak w „Kasandrze..."), ale przez prawdziwy symbol seksu, czyli Javiera Bardema. Gra on malarza o imieniu Juan Antonio (znów dwoistość!), składającego naszym bohaterkom propozycję: „Polećcie ze mną do Oviedo... Będziemy zwiedzać i uprawiać miłość... Życie jest pełne cierpienia, dlaczego go sobie nie osłodzić...?"
Pokusa nie jest tu równoznaczna z ofertą grzechu, ale z ofertą przemiany. Bohaterki stają twarzą w twarz z możliwością transformacji swego pobytu w coś innego, bardziej ekscytującego - w życiową przygodę. Mogą przeskoczyć z rutyny w wariant. Cristina otwiera się na tę możliwość natychmiast, Vicky - zamyka, z całą siłą zaciśniętych zębów i wyostrzonej ironii. I wtedy przychodzi rewelacja: powódź uczuć wlewa się najskuteczniej przez zamknięte drzwi. Vicky musi przeformułować całe swoje „ja". To samo (nie wypada zdradzać, na jakich dokładnie zasadach) czeka potem Cristinę. I mimo że jedna bohaterka była zmianie niechętna, a druga wypatrywała jej z ekscytacją, dla obydwu okazuje się ona kataklizmem. Wariantowość jest niegroźna tylko w fikcji: w życiu nie można być jedną i drugą Melindą naraz, prędzej czy później trzeba dokonać wyboru.
Ten film, zwiewny i przejmujący jednocześnie, nie byłby tak fascynujący, gdyby nie aktorzy. Nietaktem jest wyróżnianie kogokolwiek, ulubienicą piszącego te słowa pozostaje jednak Rebecca Hall (może dlatego, że jako jedynej nie znaliśmy jej dobrze przed „Vicky..."). Gra spojrzeń celowych i mimowolnych, jaką Hall uprawia z najwyższą łatwością - zmieniając się w zależności od partnera rozmowy - ma w sobie coś z przejażdżki kolejką górską. Każdy kolejny niuans zaskakuje, bawi, ale i zwiastuje katastrofę. Nawet Penélope Cruz, krytykowana tu i ówdzie za rzekomą histerię, tworzy wielowymiarową postać byłej żony Juan Antonia (ogrywając pikanterię rzeczywistego zawiązku z Bardemem).
Allen dystansuje widza Bressonowskim narratorem opisującym zza kadru działania bohaterów - także te, które sami dobrze widzimy („Vicky poszła do biblioteki" - Vicky idąca do biblioteki). Ten zabieg, tak literacki z ducha, jest kolejną formą materializacji narratora. Allen nie pozwala nam zapomnieć, że rozgrywające się przed naszymi oczami warianty ludzkich losów znajdują się w rękach mistrza ceremonii.
Jeszcze inny trop prowadzi nas do starożytnej Grecji. Fascynację antycznym teatrem zdradził Allen już w „Jej wysokości Afrodycie" i potwierdził „Snem Kasandry" (gdzie oprócz tytułowej wieszczki mieliśmy postać aktorki teatralnej). W najnowszym filmie - zupełnie jak we „Wszystko gra" - spiętrzone konflikty rozwiązują się na zasadzie "deus ex machina", za pośrednictwem nagłego wystrzału z pistoletu. W kilka chwil potem finał szokuje spokojem: oto Vicky, oto Cristina na ruchomych schodach lotniska. Obydwie są zdruzgotane, ich tak różne postawy były w istocie wyrazem jednej i tej samej niedojrzałości. Czy jednak dojrzałość jest możliwa w świecie, w którym najwięcej niespodzianek szykuje nam własna natura...? Autodefinicje się kruszą; nowe „ja" wyłania się z każdym nowo poznanym „ty". Co zostaje? Zwiedzanie budowli Gaudiego, podziwiana architektura Barcelony: scena życia przygotowana zawczasu przez naszych poprzedników.
Vicky Cristina Barcelona
Scenariusz i reżyseria Woody Allen. Zdjęcia Javier Aquirresarobe. Wykonawcy Rebecca Hall (Vicky), Scarlett Johansson (Cristina), Javier Bardem (Juan Antonio Gonzalo), Penélope Cruz (Maria Elena), Christopher Evan Welch (narrator). Produkcja Mediapro, Gravier Productions. Hiszpania - USA 2008. Dystrybucja Kino Świat. Czas 96 min
Michał Oleszczyk, Vicky Cristina Barcelona, „Kino" 2009, nr 4, s. 62-63.
© Fundacja KINO 2009