500 DNI MIŁOŚCI
ALICJA PESZKOWSKA
Jak mówić o miłości? Dylemat na gruncie filmowym czysto formalny, zwłaszcza jeśli chce się przełamać konwencję komedii romantycznej i uniknąć rozwiązań melodramatycznych. Kiedy wracamy myślą do niespełnionej miłości, z pewnością trudno odtwarzać chronologię. Zaczynamy od końca, starając się jakoś uporządkować miłosne uniesienia i zawiedzione nadzieje. Porządną analizę powinniśmy zapewne zacząć „od początku”, dobrze jednak nie wiemy, jak się to wszystko zaczęło...
Taki rytm narracyjny poddaje reżyser filmu, snując opowieść o pewnej znajomości. „Nie jest to jednak historia miłosna” – podkreśla na początku. Dlaczego? Podstawowy problem to, wydawałoby się, różnica charakterów. Niepoprawny romantyk Tom i pragmatyczka Summer, która – o zgrozo! – nie wierzy w miłość. Jednak na szczęście „500 dni miłości” nie o tym chce opowiadać.
Od samego początku „zakochanie” będące głównym tematem filmu przedstawiane jest jako uczucie czysto subiektywne: podążamy za rytmem uczuć Toma, czekając na moment, w którym Summer da się jednak usidlić, a przez to też ucywilizować i przyjąć przeznaczoną jej w społeczeństwie rolę. Cierpliwe i wbrew wszystkiemu (chociażby wbrew zapowiedzi narratora) wyczekiwanie przerywa zręczna sekwencja zderzająca na dwóch połowach ekranu oczekiwania zakochanego z rzeczywistością. Wtedy też, możliwe że również ze względu na niewykraczającą poza poprawność grę Josepha Gordon-Levitta, widza uderza beznadziejność sytuacji, a także oczywistość diagnozy: to uczucie jest po prostu nieodwzajemnione. Powoli ujawnione zostają powody, dla których Summer zdobyła się (z właściwym sobie wdziękiem) na najokrutniejszą dla męskiego ego prośbę: „Zostańmy przyjaciółmi”. Brzmi to nieomal jak cytat z „Zagraj to jeszcze raz, Sam” Woody’ego Allena: „Jesteś uroczy, ale nie seksowny”. Niestety, nie jesteś tym jedynym.
Zarzucana Webbowi przez krytyków obecność wygrywanych już wiele razy w komediach romantycznych, amerykańskich serialach i teledyskach motywów to w gruncie rzeczy atut filmu. Te konteksty i aluzje doskonale wpisują się w reżyserską strategię.
Pod koniec historii, niemalże w pięćsetny dzień „miłości”, Tom z goryczą ogłasza, że chce dać wreszcie ludziom szansę wyrażenia tego, co naprawdę czują. Rzuca pracę autora pocztówkowych sloganów, bo ma dość wkładania im słów w usta, nie chce tworzyć kolejnych klisz. Paradoksalnie bohater tej (a)romantycznej komedii stawia w tym miejscu ciekawą diagnozę. Paradoksalnie, bowiem od tego punktu „500 dni miłości” zmierza już w stronę kompensacyjnego zakończenia z morałem. Jednak właśnie to, o czym mówi w tej scenie Tom, wydaje się najciekawszym i najlepszym ujęciem tematu filmu. Miłość, jak niemal każde ludzkie doświadczenie, jest dziś uczuciem zapośredniczonym przez medialne przekazy. Odpowiednie momenty wymagają odpowiednich gestów, odpowiednich słów. Kochamy i cierpimy jak bohaterowie filmów, które niekoniecznie nawet widzieliśmy. Od naszego życia, a już zwłaszcza od prawdziwych (?) miłości spodziewamy się„ filmowego rozmachu”.
Na tej właśnie refleksji, a także na kompetencjach audiowizualnych inteligentnego i obytego z obrazami odbiorcy buduje Webb swoją opowieść. „500 dni miłości” bawi się konwencją musicalu, wykorzystuje motywy nowofalowe, sięga po Felliniego i Bergmana. Wykorzystuje technikę animacji, wprowadza „bajkowego” narratora, co doskonale podkreśla subiektywizm tej narracyjnej gry w klasy. Ciekawa jest paleta kolorów. Webb zdaje się tak zdecydowanie odżegnywać od przesłodzonej konwencji komedii romantycznej, że pozbawia obraz kolorów „podstawowych”. Jedyną czystą barwą jest niebieski – kolor Summer – i nie pojawia się w scenach, w których brak tej postaci. Rękę reżysera teledysków znać zresztą nie tylko w zręcznej żonglerce obrazami i konwencjami. Fanów „indie-rocka” zachwyci ciekawy „soundtrack”, na którym pojawia się i Carla Bruni, i nowy singiel australijskiej grupy The Temper Trap.
Debiut Webba nie jest próbą polemiki z filmowym obrazem miłości. „500 dni...” to przede wszystkim inteligentna komedia (mimo wszystko) romantyczna, której oryginalność polega na zręcznym wykorzystaniu wielu znanych motywów i stylistyk. Być może kolejna historia, którą tak naprawdę już znamy, ale zarazem ciekawy kolaż, kontestujący schematy, w które sam popada.
(500) Days of Summer
Reżyseria Marc Webb. Scenariusz Scott Neustadter, Michael H. Weber. Zdjęcia Eric Steelberg. Muzyka Mychael Danna, Rob Simonsen. Wykonawcy Joseph Gordon-Levitt (Tom Hansen), Zooey Deschanel (Summer Finn), Geoffrey Arend (McKenzie), Chloe Grace Moretz (Rachel Hansen), Matthew Gray Gubler (Paul), Patricia Belcher (Millie), Clark Gregg (Vance). Produkcja Sneak Preview Entertainment, Watermark. USA 2009. Dystrybucja Imperial Cinepix. Czas 95 min
Alicja Peszkowska, (500) dni miłości, „Kino" 2009, nr 12, s. 72
© Fundacja KINO 2009
Film „500 dni miłości" w zaprzyjaźnionym serwisie Filmaster.pl: