BĘDZIE GŁOŚNO
TOMASZ JOPKIEWICZ
„Żeby coś ważnego napisać, musisz być wkurzony. A jeśli akurat nie jesteś, to powinieneś wymyślić sobie jakiś powód” – mówi Jack White. A żeby coś zagrać na gitarze, wcale nie potrzebujesz pięknego i bardzo drogiego Gibsona czy Fendera Stratocastera. Wystarczy kawałek drewna, drutu, butelka po coli i odpowiedni wzmacniacz, co White demonstruje w prologu filmu.
Spotkanie na szczycie, supergrupy, niezwykłe muzyczne sesje, które miały powalić słuchaczy na kolana i odmienić ich życie na zawsze. Tendencja, do której odwołuje się „Będzie głośno”, rzadko – zwłaszcza w świecie rocka – przynosiła naprawdę wyjątkowy plon. Tym razem jest podobnie. Spotkanie trzech wybitnych gitarzystów rockowych z różnych pokoleń – Jimmy’ego Page’a (Led Zeppelin), The Edge’a [Dave’a Evansa] (U2) i Jacka White’a (The White Stripes, The Racounters) – w hollywoodzkim studiu skutkuje muzycznie mało istotnymi wprawkami oraz zdawkową wymianą uprzejmości. Dlaczego? Nietrudno zgadnąć – każdy z zaproszonych ma mocne poczucie własnej wartości, a do tego ukształtowany przez lata indywidualny styl. Z tych powodów każdy zazdrośnie strzeże swej pozycji. Należy też przypuszczać, że chociaż głównym tematem spotkania miała być gitara elektryczna, nie oczekiwano od uczestników potoku szczegółów technicznych. Można zatem potraktować ten film jako przedsięwzięcie marketingowe, pamiętając przy tym, że jednym z producentów jest sam Page. Cóż, muzyk ma swoje lata, jego dokonania po rozpadzie Led Zeppelin nie należą do szczególnie imponujących. Nie powinno zatem dziwić, że „Będzie głośno” przekształca się chwilami w bardzo zresztą ciekawą, nieco nostalgiczną opowieść o muzycznych fascynacjach i inspiracjach trzech mistrzów gitary.
Rock, jak uważa wielu komentatorów, już dawno wszedł w klasyczną fazę rozwoju. Nowe poszukiwania nie są już takie nowe i ekscytujące, intensywnie za to odtwarza się i wzbogaca dokonania z najważniejszego okresu rozwoju tej muzyki – przełomu lat 60. i 70. oraz rewolty punkowo-nowofalowej. Stawianie sobie przez rockmanów lepiej lub gorzej wykonanych pomniczków zdaje się więc czymś naturalnym, choć mało inspirującym. Gdy się jednak przyjrzeć się filmowi bliżej, to można dostrzec wyraźny – choć zręcznie maskowany – konflikt. Ale gdy się wsłuchać w krótkie muzyczne fragmenty, które trzej słynni panowie grają razem, jest on także słyszalny. Najmocniej tę niewyrażoną wprost sprzeczność artykułuje White, gdy opowiada o swej fascynacji twórczością Sama House’a i bluesem lat 30. Rock to dla niego przedłużenie estetyki bluesa właśnie – to muzyka wściekłości i desperacji. I właśnie dlatego nie dba zbytnio o techniczną perfekcję, wręcz manifestacyjnie ją lekceważy. Nie ma pretensji, by zostać wirtuozem, nieustannie podkreśla swoją nonszalancję, choć pewnie skrycie marzy o pozycji – jak to się kiedyś mawiało – „gitarowego boga”. White zdaje sobie sprawę, że rodzaj ekspresji, jaki wybrał, jest już niemodny, był przestarzały już w późnych latach 90., gdy torował sobie drogę do kariery. Dla niepoznaki przedstawiał więc swą opartą na tradycji muzykę jako rodzaj ekstrawagancji. Ciekawie opowiada jak w celach handlowych wymyślił czarno-biało-czerwony image zespołu The White Stripes i podsycał plotki o tym, że Meg White, jego żona, jest w istocie jego siostrą. Taktyka zdała egzamin, teraz White jest bez wątpienia człowiekiem sukcesu i może do woli pomstować na tych, którzy spędzają tygodnie w studiu, mozoląc się nad idealnym brzmieniem werbla. Właściwie powinien pomstować na Edge’a, którego widzimy jako wytrwałego, chłodnego poszukiwacza nowych brzmień, przykładającego wielką wagę do elektronicznego przetwarzania dźwięku. Gitarzysta U2 rozpoczynał od swoistego minimalizmu, niepostrzeżenie te poszukiwania zawiodły go do świata niezliczonych kabli, pokręteł i wyrafinowanych przetworników dźwięku, w którym już na dobre pozostał. Można odnieść wrażenie, że The Edge patrzy z wyczuwalną wyższością i pobłażaniem na młodszego kolegę. White jest pewnie, jego zdaniem, po prostu niedojrzały, bo nie dostrzega prawdziwie istotnej ścieżki rozwoju rocka. Arbitrem w tym potencjalnym, aczkolwiek niewyrażonym wprost sporze mógłby stać się Page, żyjąca legenda gitary. Bo przecież to on właśnie osiągał w swej grze ekspresję bluesową z ducha, pełną emocji i agresywnej prostoty, a jednocześnie był otwarty na śmiałe innowacje techniczne. Ale Page nie ma ochoty na sędziowanie ani też nie był do tego zachęcany. Woli z prawdziwą radością rozprawiać o swych gitarowych bohaterach, jak na przykład Link Rayu i jego niesamowitym utworzeinstrumentalnym „The Rumble”.
A więc spontaniczność kontra chłodna kalkulacja. Jak połączyć ogień z wodą we właściwych proporcjach – oto wciąż powracający dylemat twórców rocka. Jakie środki wyrazu mają większą siłę rażenia: manifestacyjny prymitywizm White’a czy brzmieniowa perfekcja Edge’a? Na tak postawioną kwestię nie ma prostej odpowiedzi. Wizerunek rozemocjonowanego wściekłego dzikusa jest, rzecz jasna, kuszący. Ale nie ulega wątpliwości, że taka postawa też jest pewną pozą, świadomą autokreacją, o czym dobitnie świadczy cytowana na wstępie wypowiedź White’a. Nie każdy jest Rolling Stonesem, by wściekać się tak przekonująco bez żadnego widocznego powodu przez tyle lat. Edge, jako zwolennik swoistej sublimacji gniewu za pomocą techniki, jest mniej efektowny, ale też na swój sposób szczery. Tak więc ów kluczowy dylemat jest w gruncie rzeczy nie do rozstrzygnięcia: napięcie pomiędzy skrajnymi emocjami i wyrafinowaniem jest po prostu konieczne, by rock się nadal rozwijał. Gdyby zwyciężył tylko jeden ze sposobów ekspresji, trzeba by było mówić o prawdziwym kryzysie tej muzyki.
Z filmu zapamiętuje się więc maniakalną energię i parateatralne popisy charyzmatycznego White’a, ale i łagodny, pełen wyczuwalnej wyższości uśmiech Edge’a. Ale może najbardziej zapada w pamięć jedna z końcowych scen. Jimmy Page, po którym widać upływ czasu, stoi na tle domu, w którym nagrywano legendarną, czwartą płytę Led Zeppelin i opowiada nieco bezradnie, że „największym lękiem muzyka jest to, że nie będzie w stanie nic napisać” – i brzmi to niezwykle szczerze. Bo czy będziesz wkurzony, czy wręcz przeciwnie – twórcza pustka może cię dopaść zawsze. To prawda uniwersalna i boleśnie prawdziwa – nie tylko dla ludzi rocka.
It Might Get Loud
Reżyseria Davis Guggenheim. Zdjęcia Guillermo Navarro, Erich Roland. Muzyka Jack White, Jimmy Page, The Edge i inni. Scenografia Donald Graham Burt. Wykonawcy Jimmy Page, The Edge, Jack White oraz Bono, Michael McKean, Larry Mullen junior, Robert Plant, Meg White. Produkcja Thomas Tull Production, USA 2008. Dystrybucja Against Gravity. Czas 97 min
Tomasz Jopkiewicz, Będzie głośno, „Kino" 2010, nr 1, s. 80-81
© Fundacja KINO 2010