LAS KS. ANDRZEJ LUTER
Pierwszy film fabularny Piotra Dumały, twórcy znakomitych animacji, to religijna medytacja dotykająca przeżyć eschatologicznych albo inaczej: filozoficzny esej o śmierci. Reżyser łączy w swoim dziele oddech poezji i mroczność, a może nawet okrucieństwo egzystencji ludzkiej. To wymieszanie poezji i bezsensu życia znajdujemy w jego najlepszych animacjach, np. w „Łagodnej”, „Kafce”, „Zbrodni i karze”. „Las” Dumały widziałem po raz pierwszy na ubiegłorocznym festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu. I już wtedy zauważyłem, że dzieło to budzi skrajne odczucia: albo się je akceptuje i „kupuje” z całą metafizycznością, powolnością, poetyckością narracji, albo odrzuca w całości jako nudne i wydumane. Nie spostrzegłem stanów pośrednich. Ciekawe, że film Dumały początkowo w ogóle nie został włączony do konkursu festiwalu w Gdyni. Ktoś zapewne interweniował i w ostatniej chwili znalazło się dla niego miejsce. I – ku zaskoczeniu wielu – Dumała dostał od jury Nagrodę Specjalną. Należę do tych widzów, którzy „kupili” ten film od razu. Są w nim niezwykłej urody czarno-białe zdjęcia Adama Sikory, muzyka Pawła Szymańskiego przenikająca widza delikatną wzniosłością, aktorstwo Stanisława Brudnego i Mariusza Bonaszewskiego, ascetyczne, wręcz fizjologiczne, pokazujące skomplikowane relacje ojca i syna. Ale to byłoby jeszcze mało. Imponuje mi szczerość Dumały, pozbawiona elementów ekshibicjonistycznych, w przedstawieniu więzi między najbliższymi sobie ludźmi: ojcem i synem. Przez cały film obserwujemy dwa plany czasowe i przestrzenne. Pierwszy to tytułowy las, przez który ojciec prowadzi syna, uderza go w twarz, co jest sygnałem patriarchalnych stosunków między nimi, łowi ryby, potem rozpala ognisko i smaży nad nim to, co złowił, podając synowi do jedzenia, wręcz wciska mu do ust półsurową rybę, potem opatruje jego rękę, potem znowu go karci. Ma ze sobą nóż, tak jakby chciał zabić syna. I drugi plan: stary pokój, w nim kaflowy podniszczony piec z otwartymi drzwiczkami, syn wpatrujący się w płomień; umierający ojciec leży w łóżku. Syn opiekuje się schorowanym starcem. Obserwujemy najbardziej intymne czynności: kładzie ojca na łóżku, sadza na stary sedes, myje dokładnie jego całe ciało; karmi ojca, czuwa przy nim w nocy, obserwuje śpiącego rodzica, jakby chciał wyczytać w nieruchomej twarzy: sen to jeszcze czy może już śmierć. Widz domyśla się, że ich wspólne życie nie było łatwe. Mówiąc eufemistycznie, musiało między nimi iskrzyć; z jakichś powodów – nie wiemy, z jakich, to nieistotne – miłość łączyła się w ich życiu z niechęcią, przechodzącą w nienawiść. W swoich snach ojciec składa z syna ofiarę „całopalną”, jak Abraham z Izaaka, przy czym syn nie zostaje uratowany, żadna ręka nie zatrzymała ojca. Ale to było tylko senne widzenie. Śmierć, tak jak i cierpienie, sama w sobie nie ma sensu. Mówiąc za Pascalem: „Ostatni akt jest krwawy, choćby i cała sztuka była najpiękniejsza: gruda ziemi na głowę i oto koniec na zawsze”. Ale Pascal jako chrześcijanin od razu dodał, że dopiero poprzez zbawczą śmierć Chrystusa odkrywamy jej istotę. Filozof wprowadza nas w przestrzeń sensu, choć w chwili śmierci dominuje uczucie bezsensu. Zresztą w innych religiach eschatologia związana jest także z perspektywą zbawienia, tylko inaczej pojmowanego. Umieranie jednak zawsze będzie rodziło bunt, także w chrześcijaninie, który „zbawczą” interpretację z ufnością przyjmuje, co nie znaczy, że ją rozumie, jest to bowiem prawda abstrakcyjna i wymaga wielkiej wiary, a ta z natury jest krucha. Przecież naturalnym odruchem ludzkim jest chęć życia. Trudno pojąć sens śmierci i cierpienia. Człowiek niewierzący uważa, że śmierć to jest koniec, po niej nie ma już nic. Śmierć jest irracjonalna, więc domaga się racjonalizacji. Niewierzący zatem też poszukuje jej sensu. Dumała swoim „Lasem” wpisuje się w dość rwący nurt filmów o istocie śmierci, o jej przeżywaniu. Bohater „Odgłosów robaków” Petera Liechtiego nie tylko utracił wiarę, ale także sens życia, i poprzez śmierć – paradoksalnie – próbuje ten sens odzyskać, znaleźć go na powrót. Chcąc usensownić swoje życie, bohater wybiera samobójczą śmierć głodową. W filmie nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy ów sens odnalazł. W pewnym momencie pada jednak bardzo ważne zdanie, że gdyby jakiś człowiek przyszedł na polanę „śmierci”, a nikt tam – o dziwo – nie zjawiał się – gdyby usiadł przy jego namiocie, to być może on, człowiek niewierzący, wróciłby do życia, bo uznałby tę obecność za znak od Boga. Agonię i zgon bliskiej osoby można przeżywać w rozmaity sposób: można dużo mówić, milczeć, śmiać się histerycznie, pójść do teatru, żeby zapomnieć, albo do kościoła i zatopić się w modlitwie, Szumowska w „33 scenach z życia” sugerowała, że można zatracić się w seksie, Wajda w „Tataraku” dotknął niezwykle delikatnie – idąc zresztą za Iwaszkiewiczem – tematu erotycznej gry ze śmiercią. Słowem – w skrajnej sytuacji nieodgadnione są reakcje ludzkie. Ale można też płakać, jak syn w filmie Dumały. Płacze, bo umarł ktoś, kogo kochał, mimo że nie było między nimi zrozumienia, a może nawet dominowała obcość. Być może w myślach, w których człowiek potrafi być straszny, ojciec i syn życzyli sobie nawzajem śmierci... Te wszystkie „pedantyczne” sceny wymyślone przez reżysera (właśnie, czy wymyślone?) pozwalają nam odkryć historię rodzinną. Obserwowanie śpiącego ojca zmienia syna. A śmierć, jakkolwiek by to okrutnie zabrzmiało, staje się oczyszczeniem. Śmierć zmienia życie – u Dumały jest to namacalne, realne, a nie wymyślone, jak u Liechtiego. Teilhard De Chardin powiedział kiedyś, że chciałby umrzeć – w znaczeniu przenośnym – na skraju drogi, bo to nie oznacza samozagłady w samotni. Dumała medytacyjnie, wręcz modlitewnie, przekłada filozofię wielkiego jezuity na obraz. Zmusza nas, byśmy nie uciekali przed tematami najtrudniejszymi, bo one nas i tak – wcześniej czy później – dogonią, tylko że wtedy, nieprzygotowani duchowo, w swojej bezradności możemy popaść w rozpacz. Nasi bliscy nie powinni umierać samotni. Oto każdy z nas stanie wobec wyzwania, jakim jest zniedołężnienie i choroba najbliższych. To jest perspektywa nieunikniona. Mogło być między nami w życiu różnie, może byli dla nas źli i dobrzy jednocześnie, może nas kiedyś skrzywdzili, może mieliśmy ich dosyć i uciekaliśmy od nich, ale teraz jesteśmy z nimi, bo umierają ci, którzy dali nam życie. My też kiedyś staniemy „twarzą w twarz” wobec ostateczności. Koniec końców, nasze życie to nieustanne doświadczanie bliskości i obcości. Przynajmniej w ostatnich chwilach życia można nabrać dystansu do tego, co było. Można pomilczeć i przygotować się na to straszne, a może „ozdrowieńcze” wydarzenie, czyli śmierć! Syn czuł swoje winy wobec ojca, dlatego był z nim do końca. Wraz ze śmiercią fragment naszego świata, ze wszystkimi jego wstydliwymi epizodami, odchodzi, przestaje istnieć. W finale filmu widzimy przód łodzi, na niej sylwetkę zmarłego ojca. Łódź płynie czystym, żywym, rwącym nurtem wśród drzew lasu też jakby odrodzonych. Śmierć zmienia nas. Dojrzewamy, stajemy się bardziej „czyści”.
To moja interpretacja „Lasu”, choć film ten – pozbawiony dialogów, na ekranie pada tylko kilka zdań – uruchamia wyobraźnię. Jestem pewien, że inni wyczytają z niego takie znaczenia, o których nie myślał nawet sam reżyser, chyba że podświadomie. Ale to jest miara wielkości dzieła, które żyje własnym życiem, niezależnie od twórcy.
Las Scenariusz, reżyseria, scenografia Piotr Dumała. Zdjęcia Adam Sikora. Muzyka Paweł Szymański. Wykonawcy Stanisław Brudny (ojciec), Mariusz Bonaszewski (syn). Produkcja Eureka Media, Andersa Street Art And Media, Polska 2009. Dystrybucja Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. Czas 75 min Ks. Andrzej Luter, Las, „Kino" 2010, nr 2, s. 82-83. © Fundacja KINO 2010 |