I LOVE YOU PHILLIP MORRIS ANDRZEJ KOŁODYŃSKI Groteskowa komedia na temat gejowskiej miłości – to budzi podejrzenia. Czy można śmiać się z miłości gejów? Nie, nie można, bo miłość to miłość. Zawsze jest taka sama, niezależnie od płci – opiera się na fascynacji i pożądaniu, na czułości, na zaborczości i oddaniu. Nie wolno wyśmiewać uczucia, ale można śmiać się ze wszystkiego, co mu towarzyszy, łącznie z bohaterami „love story”. I można, a nawet należy oceniać ją moralnie, nie tylko jako złą czy dobrą, ale jako akt społeczny, który nigdy przecież nie dzieje się w próżni. To wszystko jest w filmie „I Love You Phillip Morris”. Niezwykłym, do którego wreszcie pasuje nadużywane określenie: kontrowersyjny. W ubiegłym roku wywołał w Stanach entuzjazm na festiwalu Sundance, ale nie zdecydowała się go zakupić żadna firma dystrybucyjna. Potem trzykrotnie przesuwano amerykańską premierę, choć z góry przeznaczony był do ograniczonej dystrybucji. Dokonano też podobno cięć, oczywiście o charakterze cenzuralnym. Nie pomógł wstępny napis: „To się zdarzyło naprawdę”. Owszem, istnieje pierwowzór bohatera, w filmie przedstawionego jako Steven Russell. Wymienia się jego nazwisko, które dla nas, w Polsce nic nie znaczy, opisuje jego krętactwa i oszustwa, które stały się wzorem wydarzeń na ekranie, ale wobec których orientacja seksualna pozostaje obojętna. Jeżeli coś się liczy w oczach prawa, to efekty, nie motywacja. Motywacja odgrywa natomiast zasadniczą rolę w filmowej fabule. Steven Russell prowadzi początkowo typowe amerykańskie (a to w konwencji hollywoodzkiej znaczy: szczęśliwe) życie rodzinne. Jest obowiązkowym policjantem, ma oddaną żonę, z którą regularnie chodzi do kościoła, jest idealnym członkiem prowincjonalnej społeczności. Po czym wypadek samochodowy zmienia wszystko. Steve odkrywa, że jest gejem, rzuca żonę i zaczyna awanturnicze, barwne życie playboya w Miami Beach. Jeśli dotychczas żył w kłamstwie, trudno nie zapytać, czy to nowe życie też nie jest kłamstwem? W każdym razie zbyt kosztownym, o czym Steven szybko się przekonuje, lądując za oszustwa w więzieniu w Teksasie. I właśnie tam, za kratkami, gdzie zresztą z miejsca umiał się urządzić, poznaje również odsiadującego wyrok Phillipa Morrisa. Wzajemne zauroczenie jest natychmiastowe. Tak zaczyna się historia miłosna, brawurowa i tragikomiczna. Większa niż życie. Tego rodzaju streszczenie nie oddaje w najmniejszym stopniu charakteru filmu. A swój odbiegający od wszelkich norm charakter film zawdzięcza przede wszystkim kreacji, więcej – osobowości Jima Carreya. Dla wielu widzów będzie to prawdziwa niespodzianka: błaznujący i nie traktowany serio wesołek w zadziwiający sposób łączy groteskową brawurę bezwstydnie ocierającą się o wygłup z głęboką prawdą psychologiczną. Przesadny ekstrawertyk, którego rozsadza energia i który nie przestaje wykrzywiać twarzy grymasami, bynajmniej nie zamienia się w pajacowatą figurkę, lecz pozostaje w pełni człowiekiem. Chciałoby się powiedzieć: trójwymiarowym. Owszem, zachowuje się ekstrawagancko, ale to przecież nic nadzwyczajnego. Zdarza się. Z kolei Phillip grany (znowu niespodzianka po filmie Polańskiego!) przez Ewana McGregora staje się jego dopełnieniem. Nieśmiały, wyciszony, emanujący autentycznym wdziękiem (i nie ma w tym żadnego „aktorstwa”) wnosi na ekran przeciwieństwo konieczne dla utrzymania psychologicznej równowagi opowieści. Można ironicznie odwołać się do starej hollywoodzkiej definicji „chemii”, która na ekranie powinna łączyć kochanków. Chemia jest, a aktorzy grają ostro, nie bojąc się oskarżeń o ekshibicjonizm. Ale to znakomici aktorzy, zdecydowani na ryzyko: potrafią nie przekraczać ani granic tzw. dobrego smaku, ani śmieszności. Film jest debiutem reżyserskim Glenna Ficarra i Johna Requa, znanych dotychczas jako scenarzyści komedii „Zły Mikołaj”. Jej bohaterem był zawodowy oszust dokonujący przestępstw w kostiumie św. Mikołaja. We własnym filmie znacznie odważniej łamią reguły tradycyjnego opowiadania. Komedia? Na przemian zwariowana i sentymentalna. Ale tego wymaga logika fabuły. Trzeba zapomnieć o haśle „to się zdarzyło naprawdę”. Przecież to nie ma znaczenia, oglądamy film, którego oddziaływanie polega, jak wiadomo, na „zawieszeniu niewiary”. Okazuje się, że Steven pierwszy opuszcza więzienie i stara się we wszelki możliwy sposób uwolnić Phillipa. Jest niespożyty w pomysłach. W pewnym momencie występuje nawet jako adwokat. Wreszcie Philip zostaje zwolniony, ale do happy endu daleko. Na wolności zamieszkują razem i obsesją Stevena staje się zapewnienie Philipowi wysokiego standardu życia. Wprawdzie Phillip twierdzi, że nie zależy mu na pieniądzach, ale Steven nie potrafi znaleźć dla siebie innej drogi działania. Jest oszustem genialnym, wyżywa się w najbardziej nieprawdopodobnych i najczęściej skutecznych przedsięwzięciach. Wkręca się nawet na wysoki szczebel korporacyjnej hierarchii. I nie zapomina (kolejne zaskoczenie) o swej byłej żonie, wysyłając jej paczki z banknotami... To nie jest tylko gag dla śmiechu. W swoich ekstremalnych reakcjach Steven pozostaje po ludzku prawdziwy. Jim Carrey gra człowieka, który kieruje się obsesjami. W tym tkwi klucz do jego pokrętnej z pozoru osobowości. Niewiele dowiadujemy się natomiast o Phillipie. Zachowuje się jak bierny świadek kryminalnej aktywności partnera. Nie chce rozumieć jej mechanizmów, ma pretensje tylko o uczucie. Mechanizmów aktywności Stevena nie rozumiemy zresztą także my, widzowie, bo epizody kolejnych oszustw rozgrywają się na ekranie w zawrotnym tempie jeden po drugim (wraz ze scenami kolejnych aresztowań oraz ucieczek z więzienia), a w dodatku są konwulsyjnie śmieszne. Być może brakuje filmowi dyscypliny, ale na to już nie zwraca się specjalnie uwagi. Tempo wydarzeń nie pozwala odetchnąć. Zaskoczeni krytycy amerykańscy przyznają, że obowiązujący dziś w kinie hollywoodzkim minimalizm otrzymuje morderczy cios. Ten film jest po prostu inny. Nie próbuje usprawiedliwiać agresywnego humoru, nie obawia się histerycznej przesady, nie boi się też sentymentalizmu. Jest w nim inteligencja i żywioł absurdu. Ostrzec trzeba jednak potencjalnego widza: to nie jest film do przyjęcia przez każdego. Może razić ryzykownym dialogiem, obrażać kontrowersyjną dosłownością seksualnych aluzji, a przede wszystkim wszechobecną anarchią moralną. Steven łamie wszelkie normy obyczajowe i prawne, ale budzi przy tym sympatię, nawet podziw. Śmieszy i najprawdziwiej wzrusza. To niebezpieczny bohater nowego wydania komedii romantycznej. I Love You Phillip Morris Scenariusz i reżyseria Glenn Ficarra, John Requa. Zdjęcia Xavier Pérez Grobet. Muzyka Nick Urata. Wykonawcy Jim Carrey (Steven Russell), Ewan McGregor (Phillip Morris), Leslie Mann (Debbie), Rodrigo Santoro (Jimmy Kemple), Nicholas Alexander (brat Stevena), Ted Alderman (przyjaciel Stevena). Produkcja Europacorp., Mad Chance. Francja – USA, 2009. Dystrybucja Monolith Films. Czas 102 min
Andrzej Kołodyński, I Love You Phillip Morris, „Kino" 2010, nr 5, s. 78-79 © Fundacja KINO 2010 |