JohnRambo Rambo, reż. Sylvester Stallone, USA-Niemcy 2008 JOHN RAMBO PIOTR KLETOWSKI
O filmie "John Rambo" można oczywiście napisać, że to trwająca 90 minut regularna rzeź, w której widać, co dzieje się z człowiekiem wstępującym na minę albo co z ludzkim ciałem robi seria z ciężkiego karabinu maszynowego. Pierwsze piętnaście minut "Szeregowca Ryana" rozciągnięte do wymiarów filmu pełnometrażowego. Wojenne gore ze szczyptą komiksowego idealizmu w tle. Można tak powiedzieć, i tak się mówi (zwłaszcza w amerykańskich mediach), ale najnowszy film Sylvestra Stallone, w którym aktor żegna się (podobno) z postacią mityczną dla amerykańskiej pop-kultury, to jednak coś więcej niż filmowa rzeź.
 Fabuła filmu jest prosta. Rambo żyje gdzieś na pograniczu Laosu i Birmy, trudniąc się chwytaniem jadowitych węży i rzecznym transportem. Zgłaszają się do niego amerykańscy misjonarze-idealiści, którzy chcą popłynąć do ogarniętej wojną domową Birmy, w której brutalna junta wojskowa morduje niewinnych ludzi. Bohater nie chce się zgodzić (rozmowa odbywa się w terrarium, gdzie Rambo karmi żywymi myszami jadowite kobry), ale w końcu - za namową pięknej misjonarki, która zarzuca eks-komandosowi bierność - zgadza się przewieźć Amerykanów do strefy wojennej. Wioska, gdzie lokują się pokojowi aktywiści, wkrótce zostaje brutalnie spacyfikowana przez oddział wojska, zaś Amerykanie zostają uwięzieni w mordowni psychopatycznego birmańskiego pułkownika. Do Rambo zgłasza się przełożony misjonarzy, który ponownie chce wynająć bohatera, by ten przewiózł do spacyfikowanej wioski oddział najemników wynajęty do odbicia uwięzionych. I Rambo budzi się do walki, likwidując za pomocą swego legendarnego łuku komando torturujące wieśniaków. Od tego momentu krew zalewa ekran hektolitrami, dopóki ostatni birmański oprawca nie zostanie pozbawiony życia, w mniej lub bardziej okrutny sposób. "John Rambo" ma budowę niemalże symetryczną. W pierwszej części junta masakruje cywilów, w drugiej John Rambo masakruje juntę.
Ale film Stallone nie jest zawieszony w filmowej próżni. Obraz otwierają autentyczne zdjęcia, ukazujące represje dotykające Birmańczyków ze strony wojskowych władz: Rambo przerywa milczenie, by znów stanąć do walki z niegodziwcami tego świata. Po amerykańskich kunktatorach oraz Sowietach wspierających Vietcong i okupujących Afganistan przyszła pora na sadystycznych wojskowych z kręgu birmańskiej junty.
W dobie porażki amerykańskiej interwencji w Iraku film Stallone wydaje się reliktem "reaganomatografii", w której odważny amerykański superżołnierz odbudowywał narodową dumę Jankesów, stających na straży międzynarodowego porządku. Gdy jednak uważnie śledzić fabułę, dostrzec można, że Rambo wcale nie jest tu symbolem amerykańskiej supremacji.
Stallone zdobywa się w "Johnie Rambo" na rzecz dość zaskakującą. Dokonuje dyskretnej dekonstrukcji swojej postaci, która w okrucieństwie i w umiłowaniu zabijania w niczym nie ustępuje swoim wrogom. Rzecz jasna, działa w dobrej wierze, ale i tak odnajduje sens życia dopiero w wojaczce. Nie jest szczęśliwy, kiedy łowi węże w laotańskiej dżungli, odnajduje sens istnienia dopiero szlachtując wrogów. Rambo w czwartej części nie jest już idealistą, ale uzależnionym od zabijania psychopatą, który za skuteczną walkę ze złem uważa po prostu jego fizyczną likwidację. Choć i tu Stallone dokonuje pewnej wolty. Oto bowiem decyzja o udzieleniu pomocy misjonarzom przychodzi do bohatera nie w retrospektywnych błyskach jego snów, ale w chwili, kiedy ogląda krzyżyk podarowany mu przez misjonarkę. Pobudki są więc idealistyczne, ale wdrażanie dobra w wynaturzone hordy birmańskich sadystów w mundurach - już nie. Oto paradoks amerykańskiej misji na arenie międzynarodowej, chciałoby się powiedzieć. Cele i pobudki są szczytne, ale wobec brutalności świata więcej zdziała się dobrym słowem i rusznicą przeciwpancerną niż samym dobrym słowem.
W tym krwawym monolicie dostrzec więc można pęknięcia, w jakiś sposób uwiarygodniające mityczną postać Johna Rambo. W części IV Rambo nie jest już bohaterem ze spiżu, a i wojna, którą ukazuje film, nie jest już komiksem, ale prawdziwą masakrą. Co nie zmienia faktu, że wciąż postaje herosem, przywołującym echa mitycznych bohaterów, którzy przemocą zapewniali bezpieczeństwo społeczeństwu, by po wykonaniu krwawej roboty odejść w blasku zachodzącego słońca. I dlatego, przy wszystkich przejaskrawieniach, jest w nim jakaś szlachetność, która każe na wyczyny superżołnierza patrzeć bardziej wyrozumiale. A scena wykuwania maczety (przypominająca wykuwanie Balmunga przez Zygfryda z "Nibelungów") bardziej zastanawia niż śmieszy.
Rambo Reżyseria Sylvester Stallone. Scenariusz Art Monterastelli, Sylvester Stallone. Zdjęcia Glen Macpherson. Muzyka Brian Tyler. Wykonawcy Sylvester Stallone (John Rambo), Julie Benz (Sarah), Matthew Marsden (chłopiec), Graham Mctavish (Lewis), Reynaldo Gallegos (Diaz). Produkcja Rogue Marble - Emmett/Farla Films - Equity Pictures Medienfonds Gmbh & Co, USA - Niemcy 2008. Dystrybucja Monolith Film. Czas 91 min.
Piotr Kletowski, John Rambo, „Kino” 2008, nr 3, s. 75.
© Fundacja KINO 2008 |