Strona główna » Recenzje » Życie przed sobą
Życie przed sobą

Bartosz Żurawiecki

Wydane w 1975 roku „Życie przed sobą” Romaina Gary’ego nie bez powodu uchodzi za jedną z najbłyskotliwszych powieści XX wieku. To brawurowy monolog kilkunastoletniego Momo, podrzutka wychowywanego przez madame Rozę – byłą prostytutkę mieszkającą w paryskiej kamienicy na szóstym piętrze bez windy. Monolog nie tylko soczyście opisujący rzeczywistość, ale też niezwykle zabawny i pozbawiony jakiegokolwiek sentymentalizmu będącego, jak wiadomo, przekleństwem wszystkich książek, w których narratorem jest dziecko.

Z dzisiejszej perspektywy „Życie przed sobą” można wręcz uznać za powieść queerową. W tyglu, w którym dorasta Momo, mieszają się bowiem tożsamości etniczne i płciowe; młody narrator raz powtarza rozmaite związane z nimi stereotypy, innym razem z całą dziecięcą nonszalancją je unieważnia. Sam jest – przynajmniej tak powiedziała mu pani Roza – Arabem, toteż próbuje uczyć się „arabskości” od wiekowego pana Hamila, któremu Koran myli się z Victorem Hugo. Jedna z najlepszych scen powieści to ta, w której do Momo przychodzi po latach jego prawdziwy ojciec i pada jak najdosłowniej trupem, gdyż pani Roza – nieskora rozstać się z chłopcem – kłamie, że przez pomyłkę wychowała mu syna na Żyda. Ostatecznie wszystkie tożsamości zostają w powieści wyśmiane i zniesione, jedyne, co ma znaczenie to, zgodnie z tytułem, życie. Nagi byt. Sam Gary zresztą pięć lat po wydaniu książki strzelił sobie w usta ze skutkiem śmiertelnym.

Z powieścią związana jest także historia słynnej mistyfikacji, doskonale współgrającej z treścią dzieła. Romain Gary, w latach 70. pisarz światowej sławy, wydał „Życie przed sobą” pod pseudonimem Émile Ajar, co pozwoliło mu zdobyć po raz drugi, wbrew regulaminowi, Nagrodę Goncourtów. Na prośbę autora rolę Ajara odgrywał jego kuzyn i dopiero po śmierci Gary’ego prawda wyszła na jaw.

Książkę po raz pierwszy przeniesiono na ekran już w roku 1977. Film wyreżyserował we Francji izraelski reżyser (notabene urodzony w Egipcie) Mosze Mizrahi, zaś rolę pani Rozy zagrała Simone Signoret. Pierwsza ekranizacja zdobyła nawet Oscara, ale arcydziełem nie była – dość banalnie i niemrawo ilustrowała kolejne sceny z książki. Kogo jednak interesują adaptacje „Życia przed sobą”, ten niech sięgnie raczej po tamten film, bowiem netfliksowa wersja Edoardo Pontiego śmiało może uchodzić za jedną z najgorszych ekranizacji w dziejach kina. Obawiam się, że gdyby Gary miał okazję ją zobaczyć, raz jeszcze popełniłby samobójstwo.

Ponti i jego scenarzyści przenieśli akcję do współczesnych Włoch (zdjęcia kręcono w Bari), a z Momo uczynili urodzonego w Senegalu ulicznego złodziejaszka. Ta aktualizacja nie byłaby przecież niczym zdrożnym, gdyby nie to, że przy okazji twórcy zamordowali ducha opowieści, zamieniając ją w ckliwą, prostacką czytankę. W kino familijne najgorszego sortu. Morał chyba z tego taki, że żyjemy w czasach mdłych i ostrożnych, w których to, co buntownicze i niekonwencjonalne, ulega natychmiastowej anihilacji.

Sophia Loren i Abril Zamora

Wszystkim tutaj spiłowano rogi i pazurki. Momo przestał być przenikliwym komentatorem rzeczywistości, a stał się zagubionym chłopcem, którego trzeba nauczyć, jak żyć przyzwoicie (dopisany przez scenarzystów wątek „dilowania” narkotyków litościwie pomińmy milczeniem). Jego mentor Hamil – w powieści sklerotycznie błąkający się między wzniosłością a śmiesznością – to w filmie schludny muzułmanin, właściciel sklepiku dający chłopakowi lekcje szacunku dla religii (w książce żadna religia nie zasługuje na szacunek). Mocarna transpłciowa Lola, kiedyś mistrz bokserski, przeobraziła się na ekranie w budzącą litość postać szukającą pojednania z nietolerancyjnym ojcem.

I wreszcie pani Roza. W książce jest ona chorą madame, zmęczoną życiem, a już zwłaszcza wdrapywaniem się codziennie na szóste piętro. Ma biografię, w której znajdziemy nie tylko pracę seksualną, ale także pobyt w Auschwitz. Z perspektywy Momo pani Roza jawi się chwilami jak rozpadające się monstrum, chwilami zaś jak wielka matka wypełniona po same brzegi miłością. W tym duchu zagrała ją zresztą Simone Signoret. Tymczasem Sophia Loren u Pontiego to po prostu miła, zadbana starsza pani, która gdzieś tam między wierszami wspomni, że spędziła 40 lat na ulicy. Zachowano wątek obozowy, przeistoczył się on jednak w taki „Holocaust kitsch”, że budzi to zażenowanie. Loren najzwyczajniej w świecie nie ma w tym filmie nic do zagrania.

Do nijakości wygładzono dialogi, wytrzebiono z opowieści wszelki humor, zaś scenę, w której Momo wyobraża sobie, że przychodzi do niego lwica, zrobiono chyba za pomocą darmowego programu do tricków. Widz przeciera oczy ze zdumienia. Nie ma na ekranie najlepszych fragmentów z powieści – zarówno tego z ojcem bohatera, jak i finału, w którym Momo siedzi w piwnicy z trupem pani Rozy, polewając go co jakiś czas perfumami, by zabić zapach śmierci.

Jeśli ten odpychająco dydaktyczny film do czegokolwiek może się przydać, to chyba tylko do rozważań, jak ewoluuje nasze postrzeganie starości. Albo raczej jak wydłuża się średnia ludzkiego życia. W powieści pani Roza ma lat sześćdziesiąt parę i jest już stara i „zepsuta”. Nic zresztą dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę jej życiowe doświadczenia. Natomiast ponad osiemdziesięcioletnia bohaterka Pontiego to wciąż kobieta „na fleku”. Bo też twórcy nie kazali jej wspinać się codziennie na szóste piętro obskurnej rudery, tylko umieścili w ładnym, słonecznym mieszkaniu z tarasem.

To gorliwe usunięcie z pola widzenia wszystkich nieprzyjemnych aspektów ludzkiej egzystencji zaprawdę można odczytać jak memento. Przypominające nam, że bardzo łatwo zmienić świetną literaturę w budzącą najtańsze wzruszenia filmową tandetę.

BARTOSZ ŻURAWIECKI

Kino nr 1-2/2021, © Fundacja KINO 2020

La vita davanti a sé

Reżyseria Edoardo Ponti. Scenariusz Ugo Chiti, Edoardo Ponti, Fabio Natale na podstawie powieści Romaina Gary. Zdjęcia Angus Hudson. Muzyka Gabriel Yared. Wykonawcy Sophia Loren, Ibrahima Gueye, Renato Carpentieri, Abril Zamora. Włochy 2020. Czas 94 min

Netflix

Skip to content