Koreańskie zioło minari wyrośnie wszędzie, gdzie się je zasadzi. Trudno o lepszą metaforę losu imigranta. Ale czy samo kino nie jest też „minari”? Nie musi być nawet specjalnie pielęgnowane, by przyjąć się pod każdą szerokością geograficzną.
Film Lee Isaaca Chunga jest akurat dopracowany w każdym detalu, zaś korzenie dzieła sięgają daleko poza kino – do dzieciństwa reżysera, ale także do klasyki literatury migracyjnej, jak „Moja Antonia” Willi Cather czy „Step” Antoniego Czechowa. Te szlachetne inspiracje ładnie rezonują ze staroświeckim charakterem opowieści: rodzina Yi najpierw przenosi się z Korei do Ameryki epoki Reagana, by następnie, co stanowi początek filmu, opuścić słoneczną Kalifornię na rzecz prowincjonalnego Arkansas nawiedzanego przez tornada. Głowa rodziny ma bowiem wizję farmy zaopatrującej w świeże produkty okolicznych koreańskich sklepikarzy.
Zrazu może się wydawać, że ugrzęźniemy w lukrowanym banale, niczym bohater w błocie kapryśnego Południa. Bo kogo my tu mamy? Ojca goniącego swój amerykański sen po części dla najbliższych, a po części ich kosztem. Rozczarowaną żonę kwestionującą priorytety męża. Rezolutną nastolatkę emanującą dojrzałością ponad wiek. Niesfornego sześciolatka ze szmerami w sercu. A wreszcie rozkoszną babcię, sprowadzoną do opieki nad wnukami, ale bardziej od nich beztroską.
A jednak niewyszukane fabularnie „Minari” wymyka się schematom i tanim sentymentom. To zasługa doskonałego wyczucia amerykańskiego twórcy koreańskiego pochodzenia. Chung potrafi przekuć osobiste doświadczenie w uniwersalną opowieść o sile miłości i prozie życia. Nader umiejętnie wyważa proporcje komizmu i powagi. Motyw choroby chowa w tle, a na czoło wysuwa tematy rodziny, tożsamości i zapuszczania korzeni.
Alan Kim, Yuh-Jung Youn
Niespodzianek jest więcej. W typowym amerykańskim filmie bohaterowie mówiliby po angielsku. W „Minari” porozumiewają się między sobą w ojczystym języku, zaś w interakcji ze światem zewnętrznym – łamaną angielszczyzną. Już sukces „Parasite” dowiódł przecież, że wbrew pozorom Amerykanie potrafią czytać napisy.
Chung w wielu miejscach obywa się bez słów, jak na wytrawnego obserwatora przystało. Prostolinijną narrację wydatnie wspomaga oniryczna muzyka Emile’a Mosseriego („The Last Black Man in San Francisco”) i ciepłe zdjęcia Lachlana Milne’a („Dzikie łowy”), odzwierciedlające bez mała obsesyjne zauroczenie bohatera sielskim kawałkiem ziemi, urastającym dla niego do rangi raju.
Kiedy jednak trzeba, twórca dowodzi, że ma świetne ucho do naturalnych dialogów. Znakomicie prowadzi też aktorów. Niby w centrum zdarzeń jest tu dążenie patriarchy do ujarzmienia natury, ale każda postać dostaje dość miejsca na – nomen omen – zakorzenienie się w fabule. Steven Yeun doskonale gra faceta cierpiącego wskutek własnych ambicji, pozornie pewnego siebie, ale podszytego strachem – przed niepowodzeniem, przed upokorzeniem w oczach żony i dzieci.
Rewelacyjnie wypada Yuh-jung Youn w roli ekscentrycznej nestorki, odbiegającej od wizerunku troskliwej babci. Sercem filmu jest jednak Yeri Han, fenomenalnie oddająca odczucia kruchej kobiety, która z powodu egoizmu partnera musi trzymać w ryzach całą rodzinę, mierząc się z coraz to nowymi wyzwaniami. Słabsza aktorka mogłaby sprowadzić tę rolę do jednowymiarowego portretu nieszczęśliwej i konfliktowej żony, będącej jedynie kolejną przeszkodą na drodze bohatera do upragnionego celu. Ale Han udaje się przenieść wektor empatii na swoją postać i ukazać trudy sytuacji, w jakiej znalazła się wbrew własnej woli.
Urodzajne plony z tego niepozornego ziarna.
PIOTR DOBRY
Kino nr 4/2021, © Fundacja KINO 2021
Minari
Reżyseria i scenariusz Lee Isaac Chung. Zdjęcia Lachlan Milne. Muzyka Emile Mosseri. Wykonawcy Steven Yeun, Yeri Han, Yuh-Jung Youn, Alan Kim, Noel Cho, Will Patton. USA 2020. Czas 115 min
Dystrybucja kinowa Best Film