MISIACZEK KONRAD J. ZARĘBSKI Zanim „Misiaczek” zawojował tegoroczne Sundance (nagroda za reżyserię) i wygrał krakowski festiwal Off Plus Camera, duński reżyser Mads Matthiesen nakręcił kilka filmów krótkich. Jeden z nich, „Dennis” (2007), przeszedł jak burza przez festiwale krótkiego metrażu, zbierając kilka cennych nagród, między innymi w Berlinie, Melbourne i Toronto. Bohaterem filmu był ogromnej postury kulturysta (autentyczny duński mistrz Kim Kold), uwikłany w toksyczny związek ze swoją matką (Elsebet Steentoft). Punktem wyjścia był zapewne kontrast między olbrzymem Koldem a drobną jak wróbelek Steentoft: oto facet, który na pozór niczego się nie boi, drży przed białowłosą kruszyną, którą mógłby zgnieść jednym ruchem swej potężnej dłoni. Kontrast jest jednak tylko pretekstem do sugestywnego ukazania toksyczności tej relacji: zaborcza matka uniemożliwia bowiem jakiekolwiek relacje mężczyzny z innymi kobietami. Kulturysta idzie na kolację z koleżanką z siłowni, by mimo budowanej przez partnerkę atmosfery przyzwolenia uciec czym prędzej z restauracji.
„Misiaczek” rozwija tę anegdotę, wykorzystując ten sam kontrast i tych samych aktorów. Kim Kold znów jest Dennisem, kulturystą pod czterdziestkę, w którym ciągle drzemie mały chłopiec. To, co sprawia mu największą przyjemność, to prężenie potężnych muskułów przed lustrem w siłowni. Półka w jego pokoju aż ugina się od nagród i pucharów. Ale mimo niewątpliwych osiągnięć mężczyznę trapi pewien niedosyt: brak mu pewności siebie w kontaktach z kobietami – do tego stopnia, że wszelkie próby przełamania tego stanu kończą się niepowodzeniem. Szybko ujawnia się psychiczne podłoże tej sytuacji: mimo swoich lat Dennis jest uzależniony od matki, nie zdołał dotąd przeciąć pępowiny, a i kobieta nawet nie próbuje mu w tym pomóc. Oczywiście, można to zrozumieć: drobna starsza pani czuje się bezpiecznie w towarzystwie potężnego syna, ale nie jest to jedyne wyjaśnienie. Mimo filigranowej sylwetki Ingrid w oszczędnej kreacji Elsebet Steentoft jest kobietą silną, by nie powiedzieć apodyktyczną. Owszem, przyjdzie na ślub krewnego z Azjatką, ale nie odezwie się ani słowem przy stole. Nieważne czy powodem jest rasizm, czy ksenofobia (uczucia zastanawiające w liberalnej Danii, lecz – jak donosi prasa europejska – coraz częstsze), istotny jest wpływ tej postawy na Dennisa. Lecz właśnie podczas tego wesela kulturysta odkrywa szansę dla siebie. Skoro tak mało atrakcyjny mężczyzna jak wuj odnalazł miłość w Tajlandii, to może uda się i jemu? Życzliwy krewny podsuwa mu foldery turystyczne i odkrywa uroki tajskiego kurortu Pattaya, nie przypadkiem nazywanego Disneylandem dla dorosłych. Spokojnie, „Misiaczek” nie jest duńską wersją „Kaca Vegas w Bangkoku”, nie opowiada też o seksturystyce. Mads Matthiesen nie zamierza demaskować ani podwójnej moralności człowieka Zachodu, ani zagrożenia AIDS, które jest plagą tajskich przybytków rozkoszy. Jego film opowiada o poszukiwaniu nawet nie tyle miłości, co akceptacji w świecie tak różniącym się od chłopięcych wyobrażeń dorosłego przecież mężczyzny. Kontakty Dennisa z prostytutkami mogłyby budzić rozbawienie, gdyby nie reakcja matki na wiadomość, że syn nagle wyjeżdża. Ale także w Tajlandii są siłownie i ten sam znajomy świat kulturystów – bezpieczny azyl przed doskwierającymi problemami otaczającej rzeczywistości. W tym świecie można znaleźć nie tylko schronienie, ale i kobietę, która okaże się warta prawdziwej (jakże w istocie naiwnej) miłości – właśnie takiej, jak to uczucie pojmuje Dennis. Pytanie tylko, czy znajdzie w sobie dość odwagi, by powiedzieć matce, że w jego życiu jest inna kobieta? Film Madsa Matthiesena ujmuje prostotą i autentyzmem, zaskakującymi we współczesnym kinie, zmierzającym w stronę formalnych udziwnień i drastycznych problemów mniejszości, które mają wstrząsnąć sytą większością. W relacjach festiwalowych „Misiaczek” – mimo zdobywanych nagród – jest ledwie kwitowany, bo kogo mogą interesować toksyczne relacje z rodzicami czy odkrycie w kulturystach wiecznych chłopców, którzy pompując mięśnie zachowują się w istocie jak stroszące pióra koguciki? A jednak sposób, w jaki Matthiesen prowadzi sugestywną opowieść, zasługuje na uwagę. Nie tylko racje obu stron zostają klarownie wyłożone, ale towarzyszy im mnóstwo wątków pobocznych, umiejscawiających tę historię – nazbyt być może hollywoodzką, jak chcą niektórzy surowi krytycy – w ściśle określonym miejscu i czasie. Przy czym, co warto podkreślić, reżyser świadomie unika pokus, jakie podsuwa choćby nocne życie tajskich kurortów, co dowodzi nie tylko dojrzałości artystycznej, ale szacunku dla widza. Zwłaszcza takiego, który nie szuka w kinie mocnych wrażeń, ale nasyconego życzliwością i sympatią odbicia prawdy o człowieku.
Teddy Bear Reżyseria Mads Matthiesen. Scenariusz Mads Matthiesen, Martin Zandvliet. Zdjęcia Laust Trier-Mork. Muzyka Sune Martin. Wykonawcy Kim Kold (Dennis), Elsebeth Steentoft (Ingrid), Lamaiporn Hougaard (Toi). Produkcja SF Film Production, Beofilm, Minerva Film. Dania 2011. Dystrybucja Aurora. Czas 92 min Konrad J. Zarębski, Misiaczek, „Kino" 2012, nr 9, s. 78 © Fundacja KINO 2012 |