BOGOWIE ULICY ŁUKASZ KNAPOd czasów głośnego „Dnia próby” David Ayer jest uważany za eksperta od „cop movies” i trzeba przyznać, że wykonuje swój fach z pożytkiem. Jego nowy film to udana próba odświeżenia gatunku poprzez połączenie dramatu policyjnego z konwencją „found footage”, wykorzystywaną do tej pory głównie w horrorach oraz telewizyjnych programach interwencyjnych. Głównym celem użycia paradokumentalnej stylizacji jest wzmocnienie wrażenia rzeczywistości, co daje twórcom duże pole do popisu, ale wymaga drobiazgowej dokumentacji, dobrego słuchu do dialogów i dyscypliny, ważnej szczególnie w kontekście małych budżetów, z którymi są kojarzone filmy „found footage”. Biorąc pod uwagę te czynniki, warto podkreślić, że Ayer nakręcił „Bogów ulicy” w dwadzieścia dwa dni za siedem milionów dolarów, według scenariusza napisanego w sześć dni. Te liczby nie miałyby znaczenia, gdyby nie fakt, że mowa o jednym z najciekawszych filmów policyjnych ostatnich lat, który pod względem technicznym dorównuje produkcjom z kilkakrotnie wyższymi budżetami. Polski tytuł „Bogowie ulicy” odbiega od sensu angielskiego „End of Watch”, dosłownie oznaczającego „Koniec zmiany”. Główni bohaterowie, Brian i Mike, są gorliwymi policjantami, patrolującymi szemrane zakamarki Miasta Aniołów. Chwilami czują się w swoim radiowozie zbyt pewnie, ale daleko im do miana bogów. To raczej cisi bohaterowie, a przy tym najlepsi kumple, którzy spędzają razem czas nawet po służbie. Film otwiera monolog Briana, będący swoistym paktem szczerości z widzem. Z jego wypowiedzi domyślamy się, że dla swojego kolegi byłby gotów poświęcić życie i w tę niewypowiedzianą deklarację wierzymy aż do napisów końcowych. Od następnej sceny śledzimy akcję poprzez kamerę cyfrową oraz minikamerę przypiętą do ich mundurów w charakterze bezstronnego świadka czy może trzeciego oka, które w wybranych momentach widzi więcej od bohaterów.
W swoim poprzednim filmie „Królowie ulicy” Ayer pokazał policję jako instytucję przeżartą przez korupcję i chciwość decydentów, lecz tym razem stworzył pean na jej cześć. Są bowiem „Bogowie ulicy” eposem o pracy bohaterskich policjantów. Luźna, epizodyczna struktura składa się z przedstawień kolejnych akcji, takich jak przechwycenie nielegalnej broni i narkotyków z rąk przestępców, nakrycie handlarzy żywym towarem czy uratowanie dzieci zamkniętych w schowku przez naćpanych rodziców. Lista ich dokonań jest dłuższa i w pewnym momencie film przypomina zwykłą kronikę policyjną. W tym idealistycznym monolicie najciekawsze są pęknięcia, które uwiarygodniają bohaterów: ich kłótnie, odmienne podejście do kobiet, wprowadzenie wątków rodzinnych i popełniane przez nich błędy. Właściwa akcja zawiązuje się, gdy Brian i Mike stają się celem ataku meksykańskiego kartelu narkotykowego – bezpośrednia walka o status quo w dzielnicy jest najbardziej emocjonującym aktem filmu. Scenariusz „Bogów ulicy”, mimo dokumentalnej konwencji, nie jest wolny od zapożyczeń. Komediowe akcenty i utarczki słowne głównych bohaterów są echem filmów kumpelskich tzw. „buddy movies”, w których dominują dwa pozornie wykluczające się tematy: seks i rodzina. Ayer nie wychodzi poza ten schemat, będący w istocie pochwałą wartości klasy średniej i tradycyjnego modelu rodziny. Konserwatywny model społeczny tłumaczy motywacje bohaterów i bezkrytyczny, wręcz nabożny stosunek do niebezpiecznej służby. Wyjątkowość filmu nie opiera się zresztą na scenariuszu, który jako policyjna laurka ma swoje mankamenty: powiela negatywny wizerunek brudnych slumsów, zamieszkałych przez emigrantów, i forsuje naiwny podział na dobrych i złych, przy czym ci drudzy mają na ogół ciemną skórę. Największą siłą filmu Ayera są eksperymenty z narracją. Wszędobylskie kamery Romana Vaysanova zabierają widza do środka policyjnego radiowozu, a doświadczenie to wzmacnia subiektywny punkt widzenia. Na plus należy policzyć, że reżyser nie dochowuje wierności „found footage”; używa na przemian tradycyjnych kamer, przedstawia akcję z kilku punktów widzenia, korzysta z materiału nagranego przez monitoring miejski i kamery gangsterów, a mimo to zachowuje spójność narracji. Rezygnacja z ograniczeń jednej konwencji jest aktem reżyserskiej odwagi, godnym pochwały tym bardziej, że uzyskaną swobodę Ayer wykorzystał do gry z nawykami widza, co nie jest oczywiste w obrębie mocno skonwencjonalizowanego filmu policyjnego. Mocnym atutem „Bogów ulicy” jest także obsada. Główną oś dramaturgiczną wyznaczają rozmowy dwóch policjantów w radiowozie. Biorąc pod uwagę, jak wielkim wyzwaniem dla aktorów są sceny w samochodzie, trzeba podkreślić: film Ayera nigdy by się nie udał, gdyby nie występ Jake’a Gyllenhaala i Michaela Peny. To, że bohaterowie nie są jednoznaczni, to bez wątpienia zasługa przekonujących kreacji i lekko napisanych dialogów, wykorzystujących policyjny slang. Twarze Gyllenhaala i Peny uwiarygodniają film Ayera jako hołd złożony rytuałom męskiej przyjaźni i solidarności, bez których trudno wyobrazić sobie intrygę policyjną w tradycyjnym wydaniu. Realistyczna konwencja jest jej stemplem. W tej materii nie ma żadnej rewolucji – „Bogowie ulicy” nie stawiają filmu sensacyjnego na głowie. To stara treść w odświeżonej formie. Ayer bezboleśnie łączy stare z nowym, zachwyca przy tym warsztatem i dbałością o szczegół. Nie ma wątpliwości, że wkrótce zobaczymy filmy jego epigonów.
The End Of Watch Scenariusz i reżyseria David Ayer. Zdjęcia Roman Vasyanov. Muzyka David Sardy. Obsada Jake Gyllenhaal (Brian Taylor), Michael Pena (Mike Zavala), America Ferrera (Orozco), Anna Kendrick (Janet), Natalie Martinez (Gabby). Produkcja Le Gribsi, EFF-Hedge Fund Films, Envision Entertainment Corporation. USA 2012. Dystrybucja Monolith. Czas 109 min Łukasz Knap, Bogowie ulicy, „Kino" 2012, nr 12, s. 78-79 © Fundacja KINO 2012 |