BABADOOK BARTOSZ CZARTORYSKI Diaboliczna książeczka ma szansę stać się rekwizytem dla kina równie istotnym, jak przeklęta czarna kaseta wideo z „Ringu”. Nie da się jej spalić, nie da się wyrzucić, nawet upchnięta na dnie kosza na śmieci pod stertą obierków zdolna jest wyskoczyć niczym pajacyk z pudełka i przyprawić już nie tyle o zawał serca, co duszy. Stworzony ręką nieznanego artysty – który mógłby śmiało napić się po przyjacielsku z Edwardem Goreyem i Charlesem Addamsem – rozkładany, oprawiony w szkarłat tom zawiera opowieści o potworze schowanym pod łóżkiem, bądź czyhającym w odmętach szafy, zaklęte w formę makabrycznych, monochromatycznych ilustracji i kilku upiornych rymowanek. Książka zatytułowana „Pan Babadook” pewnego dnia materializuje się niespodziewanie na półce sześcioletniego Samuela. Chłopiec za wszelką cenę chce ochronić matkę przed stworem, w którego istnienie święcie wierzy.
Ale matka zmaga się z własnymi demonami. Syn jest dla niej nade wszystko uosobieniem smutku, symbolem tragedii, która zdarzyła się przed laty; jej mąż zginął w wypadku samochodowym, jadąc z ciężarną żoną na porodówkę. Odtąd w nieustającej żałobie pogrążony został cały dom, gdzie wszystko jest wyzute z koloru, nijakie, wyblakłe, śnięte; meble, ściany i ubrania zlewają się w jedno, niby różne odcienie szarości. Samuel nie obchodzi urodzin, bo nie przystoi fetować dnia, w którym odszedł jego ojciec. Matka czuje niechęć do własnego dziecka. Z tej niechęci wynika poczucie winy wobec samej siebie i chroniczna neuroza, potęgowana dziecięcą paranoją o zagrożeniu ze strony stwora z książeczki na półce. Babadook staje się nie tylko nocną marą, to także ucieleśnienie trwającej od lat udręki. Na upartego dzieło debiutującej w pełnym metrażu Jennifer Kent (film jest rozwinięciem jej dziesięciominutowej etiudy „Monster” sprzed niemalże dekady) dałoby się zakwalifikować jako dramat psychologiczny. Ale reżyserka nie boi się inaczej określić przynależności gatunkowej „Babadooka” i wykłada karty na stół już w drugim akcie. A to dobry znak, dowodzący, że horror ma nam jeszcze sporo do zaoferowania. Kent początkowo igra z niejednorodnością gatunkową, aby następnie zamknąć film czystym cyrkiem grozy. Do samego końca udaje jej się też utrzymać napięcie emocjonalne. „Babadook” z każdą minutą zmierza coraz bardziej w stronę klasycznych rozwiązań, charakterystycznych dla opowieści o nawiedzeniu, lecz realizatorka po drodze wprowadza liczne intertekstualne nawiązania, na szczęście logicznie wynikające z fabuły. Stopniowo popadająca w obłęd Amelia przypomina opętanego żądzą mordu Jacka Nicholsona z „Lśnienia” i stroniącą od ludzi Catherine Deneuve ze „Wstrętu”, a w telewizorze Samuela ciągle pojawiają się filmy Méliesa, którego stylistyce autorka jest zresztą wierna. Stworzone przez nią strachy wyglądają, jakby zeszły ze stron owej staromodnej rozkładanej książeczki o panu Babadooku. Kent wykorzystuje także analogowe efekty specjalne, używa animacji poklatkowej, a w roli tytułowego upiora obsadza aktora, zamiast tworzyć kolejną wirtualną maszkarę. Oby twórcy horrorów brali z niej przykład!
The Babadook Scenariusz i reżyseria Jennifer Kent. Zdjęcia Radosław Ładczuk. Muzyka Jed Kurzel. Wykonawcy Essie Davis (Amelia), Noah Wiseman (Samuel), Daniel Henshall (Robbie), Tim Purcell (Babadook). Produkcja Causeway Films, Smoking Gun Productions. Australia 2014. Dystrybucja Hagi. Czas 92 min Bartosz Czartoryski, Babadook, „Kino" 2014, nr 05, s. 76 © Fundacja KINO 2014 |