HISTORIA ROJA TOMASZ JOPKIEWICZ
Filmy historyczne często mówią więcej o współczesności niż o czasach, o których opowiadają. Nie inaczej jest z najnowszym polskim kinem poświęconym II wojnie światowej i okresowi powojennemu. Stara się ono narzucić widowni pożądaną przez twórców lub ich zleceniodawców narrację, choć zarazem – by jednak pozyskać jak najszerszą publiczność, zwłaszcza młodą – pomija wiele drażliwych kwestii ideowych. W gruncie rzeczy bohaterowie „Historii Roja” przypominają protagonistów „Kamieni na szaniec” Roberta Glińskiego czy „Miasta 44” Jana Komasy, gdyż zaskakująco mało dowiadujemy się o tym, jakie tradycje ich ukształtowały. Bohaterowie „Kamieni...” są młodzi i młodość jest ich nieustannie podkreślaną cechą. Z kolei „Rój” i jego towarzysze też są młodzi, ale przy tym są żarliwymi antykomunistami. I to właściwie wszystko, co na ich temat wiemy.
Symptomatyczne, że nie cytuje się w filmie odezw, które napisał historyczny „Rój” – Mieczysław Dziemieszkiewicz, żołnierz Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, działacz powojennego podziemia antykomunistycznego. A przecież świadczą one o tym, jakie poglądy wyznawał, wskazują też na endeckie korzenie NZW. Oto fragment jednej z nich: „Koledzy, nie zrażajmy się tym, że giną co dnia najlepsi synowie Ojczyzny. Nic to. Giną za wiarę i Polskę, a z krwi ich wyrośnie Wielka Chrześcijańska Polska tylko dla prawdziwych Polaków. (...) Koledzy, każdy z Was musi być dobrym żołnierzem, dowódcą i kolegą, bo gdy przyjdzie chwila, że zginie Wasz dowódca, nie hamujcie pracy, a szerzcie Narodową Organizację jako Apostołowie, głosząc słowo Boże wśród pogan”. Głównym zamiarem twórców „Historii Roja” nie była, jak się wydaje, paradokumentalna rekonstrukcja, ale przed wszystkim mitologizacja tytułowej postaci. Wysiłki reżysera zmierzają przede wszystkim ku temu, by uczynić z niej postać mityczną, „większą niż życie”. Tyle że takie odgórne założenie dyktuje środki wyrazu i odbiera bohaterowi autentyczność. Zbyt usilne dążenie do Wielkiej Metafory pociąga także za sobą lekceważenie konkretu, detalu. W „Roju...”, który przyjmuje często formę chronologicznego sprawozdania, mamy zbyt wiele postaci i wydarzeń, przez które słabiej zorientowany widz musi się przedrzeć. Natomiast tło pokazanych tu krwawych wypadków wypada blado. Wsie zamieszkiwane są przez chłopów o nieufnym spojrzeniu, którzy wyglądają posępnie i biednie, chyba że odbywa się akurat jakoś zbyt barwne wesele. Ekran zaludniają ubecy i partyzanci, pomiędzy którymi odbywają się kolejne zbrojne konfrontacje. A reakcje miejscowych? Wiele o tym nie wiadomo, bo są oni z reguły bezradnymi statystami, co dotyczy nawet postaci tak istotnej jak matka głównego bohatera. Brutalna historia toczy się gdzieś ponad ich głowami, chociaż przecież w niej uczestniczą. „Rój” od czasu do czasu przemawia do nich, komuniści agitują, a jedno i drugie, jak się należy domyślić, przynosi jakieś skutki. Tylko jakie? Prawie nie widzimy na ekranie codzienności. W ten sposób postępujące osamotnienie ludzi z lasu także nie robi zamierzonego wrażenia. Racje są rozdzielane przewidywalnie. Jeśli komunista to brutalny, przeważnie pijany funkcjonariusz albo żądny odwetu podlec jak niejaki Osowiecki. Reżyser podejmuje próby wyostrzenia, to znów zniuansowania tego obrazu. Wprawdzie ów Osowiecki opowiada, że przed wojną był „nikim”, ale – tylko opowiada. A może kluczową sceną jest ta, w której hrabina tłumaczy majaczącemu „Rojowi”, że hasło „Bóg, honor i ojczyzna” to wezwanie do porzucenia wszelkich wątpliwości? „Rój” stara się więc pozbyć tych kilku wątpliwości, które jeszcze zachował, a widzowie mają mu w tym towarzyszyć. Tylko że sceny akcji nie chcą się powiązać ze scenami – by tak rzec – retorycznej refleksji. Zalewski chętnie używa zdjęć zwolnionych, wyraźnie w manierze Sama Peckinpaha, ale bez jego wirtuozerii, a natłok akcji zbrojnych wywołuje wrażenie, że życie ludzi z lasu przebiega w nieustającym huku wystrzałów i potokach krwi. Co jakiś czas zdarzają się sekwencje refleksyjno-patetyczne, w których pada pytanie „bić się czy nie bić” (odpowiedź: „bić się pomimo wszystko”). W „Historii Roja” nie mamy więc do czynienia z prowokującym esejem historycznym, jest to raczej żarliwe wyznanie wiary twórcy, który, jak deklarował, z pozycji piłsudczykowskich przeszedł na narodowe. Czy ci, którym obcy jest ten przekaz ideowy, znajdą w filmie sceny pomimo to godne zapamiętania, choćby ze względu na ich siłę wizualną? Wątpię. Finałowa sekwencja broni się słabo, nawet w kluczu czysto ideologicznym, sekwencje walk są niezbyt przekonująco frenetyczne, a retoryczne dywagacje – podniośle teatralne.
Wydaje się więc, że „Historia Roja”, jak zresztą i kilka pokrewnych jej stylistycznie filmów, to po prostu utwory mocno przypisane do czasu swego powstania. Historia Roja Scenariusz i reżyseria Jerzy Zalewski. Zdjęcia Tomasz Dobrowolski. Muzyka Michał Lorenc. Wykonawcy Krzysztof Zalewski Brejdygant (starszy sierżant Mieczysław Dziemieszkiewicz „Rój”), Wojciech Żołądkowicz (starszy strzelec Bronisław Gniazdowski „Mazur”), Mariusz Bonaszewski (kapitan Zbigniew Kulesza „Młot”, komendant XVI Okręgu NZW), Piotr Nowak (Wyszomirski), Jerzy Światłoń (chorąży Jerzy Kozłowski „Las”, komendant XVI Okręgu NZW), Marcin Kwaśny (porucznik Roman Dziemieszkiewicz „Pogoda”, brat „Roja”), Sławomir Orzechowski (Osowiecki), Dominika Ostałowska (hrabina). Produkcja Dr Watkins, Telewizja Polska. Polska 2015. Dystrybucja Kino Świat. Czas 134 min Tomasz Jopkiewicz, Historia Roja, „Kino" 2016, nr 3 © Fundacja KINO 2016 |